Oto mój kolejny szot. Chujowy, zaznaczam. I o ile zawsze narzekam na to, co napiszę, tutaj całkiem na poważnie i bez przesady ostrzegam przed zawartością. Zero składu, treść do dupy, wszystko przesadnie ckliwe i beznadziejne, bez przekazu. W sumie jak ktoś chce czegoś w miarę normalnego, polecam przeczytać tylko do końca pierwszej części i resztę ominąć wzrokiem. Naprawdę.
Zmieniłam nick, żeby mnie nie wystalkowali nowi znajomi. Plus blog ma świeży wygląd, który stworzyła Lex (tak, ona żyje!). Moim zdaniem jest perf, tamte brązy już mnie dobijały. Ufam, że Wam też się spodoba.
Nie wiem kiedy znowu coś dodam, więc na wszelki wypadek życzę Wam wesołych Świąt Bożego Narodzenia, szczęśliwego nowego roku, smacznego jajka i udanych wakacji.
~
Gerard jest zdziwiony, kiedy pewnego styczniowego poranka otrzymuje zaproszenie na ślub, trzymane w dłoni sympatycznego listonosza, który stoi przed drzwiami wejściowymi jego domu. Jest niewielkie i schludne, włożone w rozmiarowo idealną, białą kopertę ze starannie wypisanym adresem, pod jaki zanosi ją ten jasnowłosy mężczyzna o głupkowatym, dobrodusznym uśmiechu. Way ze zmarszczonymi brwiami podpisuje świstek papieru, który listonosz prawie że podsuwa mu pod nos, a kiedy już ściska zaproszenie w swojej dłoni, patrzy na nie beznamiętnie przez dłuższą chwilę, nie przejmując się otwartymi drzwiami i ignorując przedzierający się do wnętrza mieszkania chłód, który tak naprawdę trudno nazwać chłodem, biorąc pod uwagę typowo kalifornijski klimat, w centrum jakiego został postawiony zamieszkały przez małżeństwo Way dom.
Mija chwila, nim Gerard odrywa uwagę od trzymanej w prawej ręce koperty, przypominając sobie o życiu. Z wyrazem zdekoncentrowanego osłupienia malującego się na jego twarzy, zamyka drzwi frontowe, a potem kieruje się wgłąb korytarza, patrząc na zaproszenie tak, jak gdyby było nową, bardzo dziwną i niespotykaną odmianą jakiejś rośliny albo zwierzątka, która zupełnie niespodziewanie znalazła się u progu jego domu. Marszczy brwi po raz kolejny, krocząc w kierunku obszernej, jasnej kuchni i przypatrując się wykaligrafowanemu adresowi, widniejącemu na powierzchni koperty. Przystaje przy jednej z kuchennych szafek o lśniących blatach, wpatruje się i nie dowierza.
Zna to pismo. Być może nawet lepiej niż swoje własne.
Powoli rozpieczętowuje kopertę, zadowolony z tego, że potrafi powstrzymać swoje dłonie od drżenia, zmusić palce do pracowania tak, jak powinny to robić. Perfekcyjnie opanowany, jak zawsze. To Gerard ceni w samym sobie najbardziej i ilekroć zachowuje pełen spokój w takich sytuacjach, jest własną osobą mile zaskoczony.
Brawo, Gerardzie! Brawo, ty obrzydliwa maszyno, ktorą nie sposób jakkolwiek poruszyć. Brawo, gratulacje! Oby tak dalej!
W końcu Way wyciąga z koperty faktyczne zaproszenie w jasnym, odświetnym kolorze i z subtelnymi zdobieniami, dodanymi tu i ówdzie dla nadania całości delikatnego wyrafinowania. Przez chwilę obraca je w dłoniach, nie patrząc na jawiącą się przed jego oczami treść. Bada strukturę kartki, która okazuje się być lekko chropowata, najwidoczniej specjalnie, i przesuwa palcami po jej zaokrąglonych rogach. Gdy w końcu zabiera się za czytanie, musi zmrużyć oczy, aby ułożyć w poprawne słowa wszystkie te pozawijane literki, wydrukowane na kremowym papierze.
Z wielu dróg, jakimi może pójść człowiek, wybraliśmy tę jedną - wspólną.
Dnia 9 marca 2008 roku o godzinie 15.00, w kościele świętej Marii Magdaleny w Newark, poprzez zawarcie Sakramentu Małżeństwa połączą swoje losy Frank Anthony Iero i Jamia Nestor. Na uroczystość tę pragniemy serdecznie zaprosić Gerarda Waya wraz z osobą towarzyszącą. Tuż po ceremonii miło nam będzie gościć Was na przyjęciu weselnym, które odbędzie się w Deerfield. Liczymy na Waszą obecność. Prosimy o potwierdzenie swojego przybycia do dnia 15 lutego 2008 roku.
Gerard mruga z osłupieniem, patrząc na tę sztywną, ozdobioną kwiatowymi ornamentami kartkę papieru z wypisanym na niej zaproszeniem. Nie zaskakuje go sam fakt, iż Iero zamierza się ożenić - wiedział przecież, że dojdzie do tego prędzej czy później, choć za każdym razem, gdy tylko zaczynał o tym myśleć, jego wnętrzności wydawały się kurczyć i kruszyć, sprowadzając go do stanu godnego politowania. Nie, nie chodzi o ślub, ślub jest nieważny, ślub go nie obchodzi. Beznadziejna, nieważna ceremonia, która nie zmienia kompletnie niczego.
Chodzi o to... Chodzi o to...
Dlaczego człowiek, któremu Gerard tak bezlitośnie złamał serce, chce, aby wziął udział w jednym z najpiękniejszych dni swojego życia?
Patrzy z nierozumiejącym powątpiewaniem na twardą teksturę zaproszenia, po raz kolejny czytając jego treść, zapisaną na papierze ozdobną, pociągłą czcionką, oraz zerkając na delikatne, białe lilie, umiejscowione w każdym z czterech rogów kartki. Marszczy brwi z konsternacją, przyglądając się starannym podpisom szczęśliwych zaręczonych, dołączonych na końcu, doszukując się z nich jakiegokolwiek śladu kłamstwa albo chociażby wahania. Nic. Zwyczajne, czytelnie zapisane nazwiska dwóch zakochanych w sobie osób, które zapraszają Gerarda na wzięcie udziału w ceremonii ich zaślubin. Wraz z osobą towarzyszącą.
Way chyba nigdy nie wyjdzie z podziwu dla tego, jak umiejętnie Frank ignoruje istnienie Lindsay.
W każdym razie, postanawia iść. Jest prawie pewien, że Iero wysłał mu zaproszenie tylko z powierzchownej uprzejmości, aby Gerard wiedział, iż ma przed sobą nową drogę życia, którą zamierza podążać, będąc szczęśliwy oraz czerpiąc z niego garściami, bez Waya, ale zupełnie go to nie obchodzi. Na jakiś czas przed tym uroczystym dniem, dzwoni do domu rodziny Iero, aby dać im znać, że pojawi się na ślubie, niestety bez żony, której ciążowe samopoczucie potrafi być bardzo kapryśne. Lindsay sama, bez żalu mówi Gerardowi, iż mimo najszczerszych chęci, prawdopodobnie nie da rady spędzić tyle godzin na nogach, a on nie ma do niej żadnych pretensji. Całuje ją tylko w czubek czarnowłosej głowy, dotyka ostrożnie okrągłego brzucha, ukrytego za materiałem luźnej koszulki, i prosi, aby się oszczędzała. Jak zawsze.
Telefon odbiera Jamia, na szczęście. Way z wyuczoną grzecznością deklaruje swoją obecność przez słuchawkę telefonu, a przyszła pani Iero, o dziwo, reaguje na tę wiadomość z większą oraz prawdziwszą serdecznością. Gerard nie zna jej zbyt dobrze - wie tylko tyle, że jej postać setki razy przewijała się gdzieś za sceną, na której mieli grać kolejny koncert, że była przy Franku od początku ich wspólnej przygody w zespole, i że to prawdopodobnie to w jej ramię chował swoją zapłakaną twarz, kiedy Way po raz kolejny pokazywał, jak wielkim był dupkiem. Mimo wszystko, Jamia brzmi tak, jakby Gerard był po prostu następnym, zwyczajnym gościem, do którego zaproszenie wcale nie zostało wysłane przypadkiem, i w pewien sposób to go frustruje. Gdy odkłada słuchawkę, musi użyć całej swojej psychicznej wytrzymałości, aby nie dać temu upustu, i by nie cisnąć telefonem w przeciwległą ścianę.
Jest kretynem. Jest cholernym przegranym.
Smak porażki jeszcze nigdy nie wydawał mu się tak gorzki oraz trwały. Utrzymuje się w jego ustach i szumi w błękitnych żyłach aż do dnia dziewiątego marca, kiedy Gerard musi wcisnąć się w swój stary, czarny garnitur oraz napisać na okazałej, wymyślnej kartce fałszywe życzenia powodzenia na nowej, cudownej drodze życia.
Obawia się, że faktycznie mogłaby taka być.
Stawia się pod kościołem świętej Marii Magdaleny dokładnie na piętnaście minut przed rozpoczęciem uroczystości. Patrząc na zegarek, wzdycha ciężko na myśl, iż prawdopodobnie będzie pierwszą osobą, czekającą tam na parę młodą, ale wychodzi na to, że jest już którymś gościem z kolei. To dobrze. Nie chce wyglądać tak, jak gdyby wzięcie udziału w całej ceremonii było dla niego czymś najważniejszym, jakby w ogóle się tym przejmował. Bo, oczywiście, wcale się nie przejmuje. Przyszedł tu wyłącznie z uprzejmości.
Z każdym następnym człowiekiem, który pojawia się u bram kościoła, Gerard czuje się jeszcze ohydniej. Cała ich serdeczność, całe to wzruszenie, którym tryskają na boki, osiadają z ironią na garniturze Waya tak dosadnie, że aż może poczuć ich przesłodzony ciężar. Tylko kątem oka zerka w stronę ludzi, zbierających się tłumnie przed wejściem; na kobiety, skubiące ze zniecierpliwieniem brzegi kolorowych sukienek i ściskające w dłoniach małe torebeczki, oraz na mężczyzn, oglądających ze znudzeniem rękawy swoich garniturów, trzymających między palcami białe koperty lub opakowane różnorodnie butelki wytrawnego wina. Choć uparcie, z milczeniem wpatruje się po prostu w białe, nagie mury kościoła, tak naprawdę dobrze ich widzi. Ich i upominki, które przynieśli w swoich rękach dla nowożeńców, aby pożyczyć im szczęścia w przyszłym życiu.
A czym obdaruje ich Gerard? Jakie znaczenie mają pamiątkowa kartka z wypisanymi na jej powierzchni kilkoma uprzejmymi zdaniami i pieniądze, skoro w rzeczywistości przyszedł tutaj z czymś o wiele ważniejszym?
Kiedy Frank i Jamia w końcu pojawiają się przed zastygłym w bożym oczekiwaniu kościołem, Way zaczyna wpatrywać się w ich sylwetki zupełnie tak samo, jak cała reszta zgromadzonych gości. Z początku, oczywiście, w zmrużone oczy Gerarda rzuca się rozłożysta, biała suknia panny młodej, naznaczona różnymi koronkami, falbankami oraz innymi zdobieniami, które skutecznie zajmują oczy, podkreślają typowo kobiece walory i nadają Jamii tego szczególnego, wystawnego wyglądu. Wśród kilku sukni ślubnych, jakie Way miał okazję zobaczyć w całym swoim życiu, nie jest tą najokazalszą, ale równocześnie nie jest tą najbrzydszą. Chociaż zapewne więcej niż połowa zaproszonych osób miała nadzieję na coś innego, ładniejszego lub bardziej oryginalnego, ta kreacja ma w sobie coś, co urzeka - coś, co sprawia, że Jamia wygląda jak osoba odpowiednia na stanowisko pani Iero. Jest najzwyczajniej w świecie piękna i Gerard nie może nic na to poradzić.
W jakimś sensie jednak boi się spojrzeć na Franka. Ma przeczucie, że dostrzeże w nim coś tak zachwycającego, że miłość do Lindsay, w jaką dzielnie opływał przez kilka ostatnich lat, okaże się niewystarczająca, że nie da rady go zatrzymać.
Ale Frank... Frank wygląda tak jak zawsze. Choć na pierwszy rzut oka widać, że pofatygował się ze specjalnym ułożeniem włosów, nawet w dniu własnego ślubu włożył na siebie niedopasowany, o pół numeru za duży garnitur, przez co Gerard w połowie ma ochotę się roześmiać, a w połowie potrząsnąć nim mocno i kazać mu ubrać coś, w czym wyglądałby naprawdę dobrze. Jego lewa dłoń dotyka dłoni Jamii, a prawa opada samotnie wzdłuż tułowia. Wzrok nie przesuwa się po roześmianych twarzach zebranych dookoła gości. Jest skupiony na stojącej obok, przyszłej żonie, poświęcając jej całą swoją uwagę i całą przesyłaną spojrzeniami miłość. Nogi stoją pewnie na szarej kostce brukowej, wyłożonej przed budynkiem tej głupiej świątyni. Serce bije mocno w piersi, wystukując rytm marszu Mendelsona.
Frank wygląda tak, jak Gerard go zapamiętał. Może tylko oczy ma smutniejsze.
Mimo wszystko, ani razu nie spogląda nimi w kierunku Gerarda, a on nie robi nic, aby to zmienić. Uważa, że bycie tak paskudnie ignorowanym jest czymś, na co zasłużył, i nawet nie czuje się z tego powodu źle.
Tak będzie lepiej. Dla wszystkich.
Wchodzą do kościoła. Way nienawidzi tego miejsca i zaledwie przekracza próg, ozdobiony wiszącymi nad głowami gości kwiatami, przez głowę przemyka mu myśl, iż Frank zdecydował się na taki ślub tylko po to, aby zrobić Gerardowi na złość. Oczywiście to niedorzeczne. Iero nie wybrałby sposobu na spędzenie reszty swojego życia, kierując się tym, co najbardziej zabolałoby jego byłego kochanka. Frank nie był taki.
Gerard siada w ławce, która jest wystarczająco oddalona od ołtarza, i która nie jest zbyt blisko wyjścia. Zajmuje miejse gdzieś pośrodku, obok Mikey'ego oraz Alicii, którzy zjawiają się tuż przed rozpoczęciem całej ceremonii, i którzy również nie obdarowują go nawet najbardziej pogardliwym spojrzeniem. Tego dnia każdy wydaje się być obrażony na tego Waya, obłudnika i winowajcę. Wszyscy z uprzejmością ignorują jego osobę, zupełnie jakby zaczerwienione oczy Franka naprowadzały ich tylko na jeden trop, i jakby cały ten ślub był jego cholernym pomysłem.
Tak będzie lepiej - chce krzyknąć do tych naiwnych, zgromadzonych w kościele ludzi, wpatrujących się w wiszący nad ołtarzem krzyż, i oczekujących z jego strony jakiegoś nieokreślonego znaku, który umocniłby ich wiarę w to, iż kawałek drewna, z jakiego został wykonany, tak naprawdę nie jest tylko pieprzonym kawałkiem drewna. Tak będzie lepiej, rozumiecie? Tak będzie, kurwa, lepiej.
- Gerard? - słyszy głos Mikey'ego, dobiegający gdzieś z prawej strony, i dopiero na ten zmartwiony, niepewny ton zdaje sobie sprawę z tego, jak mocno zaciska swoje obie pięści na ciemnych wyprasowanych starannie spodniach od garnituru. Rozluźnia natychmiast szczupłe palce i próbuje nie myśleć o tym, z jaką pasją dotykały kiedyś nagiego ciała Franka, tak idealnie układającego się pod ich naciskiem. Próbuje osuszyć kromadzące się w kącikach oczu łzy chłodnym powiewem swoich beznadziejnie racjonalnych myśli. Nie chce płakać. Cholera, nie teraz. Nie przed swoim młodszym bratem, który wciąż spogląda w jego stronę ze zmartwioną podejrzliwością. Nie przed wiszącym na krzyżu Jezusem, który pewnie patrzy na niego zimno z tego swojego wyidealizowanego nieba, odrzucając karteczkę z jego imieniem na stos skazanych na potępienie grzeszników.
A to wszystko przez złamanie jednego, niewinnego serca.
Rozlega się charakterystyczna muzyka, śpiew chóru, zebranego w okolicach jednej z naw bocznych. Gerard słyszy skrzypiący ze starości głos siwiejącego pastora, który zapewne dostał już jedną butelkę weselnej wódki, schowaną gdzieś pod ołtarzem albo w zakrystii, tuż obok złożonego schludnie ornatu oraz Pisma Świętego. Way puszcza mimo uszu monolog o sile miłości oraz o łaskach Boga, którymi obdarza każde prawdziwe, kochające się małżeństwo, dopóki żyją według jego przykazań.
Stek tanich bzdur.
Way patrzy, jak dłoń Franka - ta, którą jeszcze nie tak dawno temu wplątywał w jego ciemne włosy, którą wodził po całym jego ciele, kreśląc na nim kolejne ślady grzechu - chwyta dłoń uśmiechającej się lekko Jamii. Słucha, jak powtarzają słowa przysięgi, wymawianej przed tyloma osobami, przed samym Bogiem; przysięgi, która brzmi jak kłamstwo. Way zauważa, jak obco brzmi ton głosu Franka, i wyczuwa w nim pełne bojaźni drżenie, które cała reszta kościoła dyskretnie ignoruje, wylewając słone łzy wzruszenia nad rozpościerającym się przed ich oczami obrazem.
Głupcy. Cholerni ślepcy.
Z siłą przygląda się całej tej szopce, nie pozwalając sobie na jakąkolwiek słabość. Słucha z uwagą wyuczonej deklaracji miłości, jaką Iero obdarowuje Jamię, i tak bardzo współczuje wszystkim poruszonym gościom, ponieważ biedni, naiwni oni nigdy nie mieli okazji zobaczyć, jak Frank wygląda, kiedy naprawdę kocha. Nigdy nie widzieli jego oczu, załzawionych z powodu duszącego uczucia, nigdy nie czuli jego szepczących o miłości ust na swoich własnych.
To, co Iero obiecuje Jamii, jest marną namiastką tego, co naprawdę mógłby jej dać. I w pewnym sensie Gerard czuje się wygrany, mimo potknięcia, które następuje na parę metrów przed wyraźną, rozciągającą się linią mety.
- Jeżeli ktoś zna powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte, niech powie teraz albo zamilknie na wieki.
Cisza. Gerard czuje, jak Mikey wstrzymuje oddech, i ma ochotę parsknąć śmiechem, w jakim swoje echo znalazłaby jego rozpacz. Odnosi wrażenie, że każdy gość z osobna napina się nagle i czeka na to, aż jego głos rozetnie gęste milczenie, które opadło na kamienną posadzkę kościoła, i które miękko osiadło na głowach wszystkich tam zgromadzonych, oczekując.
Pytanie brzmi: czego?
Way uśmiecha się kącikiem swoich ust, cynicznie, prawie niezauważalnie. Unosi głowę do góry, pewnie oraz odważnie, patrząc w kierunku niewielkiego okna o szybach ozdobionych kolorowymi witrażami, i znosząc przedzierające się przez nie słońce, które drażni jego oczy. Pozwala ciszy na to, aby opadła wokół jego stóp, a potem przykryła swoim niewidzialnym puchem jego odświętne buty, które zakłada tylko przy wymagających tego, najgłupszych okazjach. Zerka śmiało na Jezusa, który nawet nie mruga w obliczu tej całej, osobistej tragedi, jaka rozgrywa się przed jego przymkniętymi w cierpieniu oczami. Obserwuje prześmiewczo barwne słońce, migające przez witraże, i nie może odeprzeć od siebie wrażenia, iż patrzy prosto w niematerialne ślepia Boga, oczekując aż zrobi coś, co powstrzyma jedno z ponad siedmiu miliardów jego żyjących dzieci przed wplątaniem się w małżeństwo, którego tak naprawdę nigdy nie chciał, i do którego przystępuje wyłącznie ze strachu przed samotnością.
Ale nic się nie dzieje. I Gerard milknie na wieki.
~*~
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje.
Gerard wpatruje się w ten tekst, wyryty czytelnymi, pozłacanymi literami w kawałku marmurowej ściany, pustym wzrokiem, nie wiedząc co powinien w związku z tym począć. Kontynuować obdarzanie tego beznadziejnego wierszyka pobłażliwym spojrzeniem? Parsknąć? A może zwyczajnie się zastanowić? Dziwnym przypadkiem karteczka z jego imieniem została położona na białym obrusie, pokrywającym jeden z kilku weselnych stolików, właśnie w tym miejscu i Gerard nie jest pewien czy to faktyczna ironia losu, czy został usadzony w ten sposób specjalnie. Cokolwiek to miało znaczyć - wzdycha tylko i decyduje, że przez resztę wieczoru spróbuje ignorować jawiący się przez jego oczami tekst, przynajmniej do tej dwudziestej pierwszej, która jest odpowiednią porą na wyjście. Nie za wcześnie, nie za późno. Nikt nie posądzi go potem o to, że siedział wśród nieznanego w większości mu towarzystwa do późna, irytując innych swoją osobą, ani że wyszedł o podejrzanie prędko, najwyraźniej nie bawiąc się zbyt dobrze. Co, tak szczerze mówiąc, i tak byłoby prawdą.
To właściwie niczyja wina. Po prostu Gerard nie odnajduje radości w patrzeniu na szczęśliwych ludzi, pochłaniających kolejne kieliszki wódki w zastraszającym tempie, samemu nawet nie mogąc dłużej zawiesić na niej wzroku. Próbował, naprawdę próbował się rozerwać. Raz zaprosił do tańca Alicię, raz jakąś miłą, zarumienioną blondynkę, prawdopodobnie jedną z wielu kuzynek Jamii, która zbyt mocno wczepiała swoje palce w jego ramię, bardzo starając się nie deptać mu po stopach. A kiedy Mikey znowu zaczął rzucać w jego kierunku podejrzliwe spojrzenia, na jakie starszy Way nie mógł odpowiedzieć, będąc zbyt zajętym ignorowaniem idiotycznej sentencji na temat miłości, która z każdą kolejną chwilą coraz bardziej rosła mu przed oczami, nawet zjadł kawałek ciasta, chcąc uciec od jakiejkolwiek rozmowy. Wszystko na nic. Way wciąż, mimo upływającego czasu, nie może się tutaj odnaleźć. Każda biała lilia - identyczna jak te z zaproszenia, włożona do któregoś ze stojących w rogach sali, dużych wazonów, wydaje się być ustawiona nie tak, jak powinna, wszyscy kręcący się dookoła Gerarda ludzie, sprawiają wrażenie, jakby cieszyli się z czegoś, nad czym w rzeczywistości powinni zapłakać.
To po prostu nie dla niego. To wszystko. Uradowani, śpiewający i tańczący goście, toasty wznoszone za zdrowie państwa młodych, spojrzenia Lindy Iero, która wygląda tak, jakby to ona była tą, która specjalnie usadowiła Gerarda w takim, a nie innym miejscu, chcąc dać mu co nieco do zrozumienia.
Może chodzi o to, że najzwyczajniej w świecie nie lubi samych ślubów i wesel. Ich ciężkiej atmosfery, sztuczności, uśmiechniętych gości, zaczerwienionych mocno policzków, okropnej muzyki, litrów alkoholu, zmęczenia, dezorientacji.
Głupawych napisów wyrytych na ścianach.
Wygląda na to, że Gerard musi wyjść, aby nie zwariować. Cholerna dwudziesta pierwsza nastanie dopiero za czterdzieści minut, ale to bez znaczenia. Jeśli nie opuści murów tego budynku teraz, prawdopodobnie oszaleje. Przewróci biały wazon, przełamie na pół stojącą w nim, spokojną lilię, potłucze specjalnie jedną z butelek wódki, skręci komuś kark. Nie, nie, to za dużo.
Ma dosyć. Podnosi się z krzesła o delikatnym, beżowym obiciu i wychodzi, zostawiając w tyle cholerny napis i zaskoczonego Mikey'ego, któremu tłumaczy krótko, że potrzebuje zapalić. Na wszelki wypadek bierze ze sobą marynarkę, w razie gdyby już miał tam nie wrócić, i wkłada ją na siebie pospieszenie, plącząc ręce w rękawach. Opuszczając budynek Deerfield, mija białe, zaokrąglone futryny drzwi, przyozdobione okazałymi, jasnymi kwiatami, jakich nazwy Gerard nie zna i prawdopodobnie nigdy nie pozna. To tylko kwiaty, to tylko pieprzone kwiaty. Zabawne, jak bardzo ludzie czują potrzebę przyozdobienia wszystkiego, co ponoć samo w sobie jest wystarczająco wyjątkowe.
Za okazałym, wspartym na idealnie doryckich kolumnach i pomalowanym na biały kolor budynkiem, szumi woda okrągłej fontanny. Way mija ją obojętnie, bo o ile wygląda interesująco, i o ile ma ochotę na nią popatrzeć, jest zbyt widoczna. Gdyby się przy niej zatrzymał, dzięki dużym oknom wciąż pozostawałby na widoku wszystkich gości znajdujących się wewnątrz. Jedyną rzeczą, jakiej Gerard potrzebuje bardziej niż kojący dźwięk przelewającej się wody, jest spokój w odizolowaniu. Dlatego kieruje się dalej, w stronę kawałka intymnej przestrzeni otoczonej drzewami oraz oświetlonej niewielkimi, wiszącymi gdzieniegdzie lampkami.
Odpala wyczerpującą się już zapalniczką papierosa, którego natychmiast wsadza sobie do ust, wciąż błądząc w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. W tej kwestii nie jest za bardzo wybredny. W końcu zatrzymuje się gdzieś, gdzie ma szansę zakosztować wystarczająco dużo słodkiej samotności - między zielonym, młodym jaworem, a dębem białym, które razem nijak ze sobą współgrają. Przystaje w byle jakim miejscu, mając zamiar wypalić tylko jednego papierosa, a później pojechać z powrotem do Los Angeles, do domu, gdzie czeka na niego żona razem z dzieckiem, które będzie mógł zobaczyć już za niecały miesiąc. Stara się cieszyć z tego powodu tu, teraz, ale nie potrafi się skupić - nie potrafi zebrać myśli.
Wzdycha, wypuszczając bladoszary kłąb zatrutego dymu do atmosfery. Jest stanowczo zbyt bardzo zdenerwowany, jeśli brać pod uwagę swobodę dzisiejszego wieczoru. Nawet tutaj nie opuszczają go te niezrozumiałe skurcze żołądka, nad czym nie potrafi zapanować, a przecież powinien już się uspokoić.
Zaciąga się papierosem po raz kolejny, wmawiając sobie, że to coś daje. Nie powinien był tutaj przyjeżdżać. Czułby się lepiej, spędzając ten wieczór we własnym domu i nie bombardując swojego mózgu tyloma pustymi myślami na raz. Czułby się lepiej, gdyby...
- Gerard?
Kurwa.
Najwyraźniej nie jest jedynym, który potrzebuje chwili spokoju.
- Frank - mówi obcym tonem głosu i kiwa w jego kierunku na znak przywitania. Ma ochotę parsknąć na swoje idiotyczne zachowanie, ale powstrzymuje się od tego resztkami silnej woli.
Patrzą na siebie w milczeniu. Iero prezentuje się tak samo, jak jeszcze godzinę temu, kiedy Way miał okazję widzieć go po raz ostatni, ale z bliska.... z bliska, kiedy oboje mogą przyjrzeć się sobie dokładniej, jednak wszystko jest inaczej. Frank wygląda na zmęczonego. Kawałek jego białej koszuli jest pomięty, krawat wydaje się nieco przekrzywiony. Zagubione pasmo ciemnych włosów, starannie zaczesanych do tyłu, zacięcie opada mu na czoło. Między palcami Iero trzyma papierosa, którego koniec leniwie umieszcza w swoich ustach, na co Gerard spuszcza z zawstydzeniem wzrok.
- Gratulacje - dodaje po jakimś czasie beznadziejnie, tylko po to, aby zapchać czymś tę gęstniejącą wokół nich ciszę. Tym razem to Iero wykonuje nieokreślony ruch głową, ni to w ramach niemego podziękowania, ni to z irytacji, nie wykazując żadnej chęci do dalszej rozmowy.
Gerard wzdycha cicho. Nie ma sensu teraz stąd uciekać. Frank nie jest rozgrzanym węgielkiem, którym mógłby się poparzyć. Posiedzą przez chwilę razem, wypalą papierosy, a potem rozejdą się w swoich kierunkach.
Chyba że...
- Tęskniłem za tobą.
- Przestań - odpowiada automatycznie, potrząsając głową w obliczu tak znaczących słów, jakich ciężar Frank zrzuca na niego wręcz z rodzącą się w nim rozkoszą, w dodatku absolutnie świadomie. Zna wagę tego wyznania. Wie dokładnie co ma na myśl i wie, że Gerard nie odczyta tego tak, jak powinien, bo nie może. I jest z siebie zadowolony.
- Naprawdę.
- Wziąłeś ślub - mówi po prostu, zimno, prawie martwo, jakby to wszystko wyjaśniało. Frank tylko wzrusza ramionami, wpatrując się w bezgwiezdne niebo, wiszące ponad ich głowami tak nisko, że Gerard niemal może poczuć jego konsystencję na swoich włosach.
- Przez ciebie. - Znowu koniec papierosa, którego trzyma między długimi palcami, znika między jego wargami, znowu plątanina trującego dymu unosi się do góry. Znowu zawisa między nimi napięte milczenie.
Gerard zaciska mocno usta. Nie przypomina sobie, aby kiedykolwiek zmuszał Franka do znalezienia sobie żony. Nie przypomina sobie, aby zmuszał go do czegokolwiek. Nigdy niczego mu nie narzucał, nigdy nie wiązał własnych decyzji z tymi należącymi do niego, wręcz oddzielając je wszystkie od siebie grubym, wysokim murem indywidualności. Jak więc, do cholery, może mówić wszystko w taki sposób, jakby to Way wplątał go w małżeństwo?
- Masz zamiar zacząć mnie za to obwiniać? - pyta z sarkazmem, który akcentuje być może zbyt mocno. Nawet jeśli Frank ma do niego żal, Gerard wcale nie czuje się odpowiedzialny za jakąkolwiek jego decyzję. To nie on wszystkim tu zarządza. To nie on jest właścicielem uczuć i myśli Iero, które popychają go do takich, a nie innych kroków. Ma gdzieś to, co wybiera, jak kieruje swoim życiem. Nie jego zasrany biznes.
Widzi, jak Frank się poddaje.
- Nie wiem. Po prostu mówię, że za tobą tęskniłem.
- Kurwa mać, Iero - warczy z poirytowaniem, a potem rzuca niedopałek papierosa na trawę, przygniata go podeszwą swojego eleganckiego buta i odwraca się z zamiarem odejścia. Ma dosyć Franka, dramatyzmu jego osoby, melancholii, jaka ciągnie się za każdym wypowiadanym przez niego słowem czy wykonywanym gestem, za każdym spojrzeniem złocistych oczu. Ma dosyć jego pewnego siebie smutku. Ma dosyć tego, że to Iero w tym wszystkim jest jedynym poszkodowanym, który zasługuje na współczujący wzrok otaczających go ludzi. Ma dosyć tego, że oczywiście je dostaje, a on, Gerard, będzie po raz kolejny obdarzany litościwymi, niechętnymi spojrzeniami.
Beznadziejne, ckliwe gierki. To wszystko jest ponad jego możliwości.
Nie ma okazji wykonać naprzód chociażby jednego kroku. Frank łapie go za rękaw marynarki, nagle i kurczowo, a Way czuje, jak na ten gest serce prawie wypada mu z piersi. Chłodne palce zaciskają się mocno na jego własnych, kiedy Iero przenosi uścisk z nadgarstka na dłoń, subtelnie, znacząco.
Gerard odwraca się powoli z twarzą skażoną wrogością. Patrzy na Franka zacięcie, w ciszy, w odpowiedzi dostając jedynie niepewne przygryzienie dolnej wargi.
- Gerard... - szepce Iero, tonem przezroczystym i niezrozumiałym. Jego twarz przypomina najzwyczajniejszą, najmniej wymyślną maskę. O ile Way kiedyś potrafił czytać z tego oblicza bez jakiejkolwiek trudności, teraz ma problem chociażby ze złapaniem wzroku Iero, który przesuwa się od jego zawiązanego dokładnie krawatu, przez usta, niespokojne oczy, aż do czubka głowy i ułożonych w nieładzie włosów.
Ma ochotę go uderzyć. Zacisnąć pięść, zamachnąć nią i wycelować prosto w tę znajomą twarz, sprawiając Frankowi ból oraz zmuszając do tego, aby go puścił. Chociaż to najobrzydliwsza rzecz na świecie, pragnie w tym momencie zadać mu krzywdę, a potem odwrócić się na pięcie i odejść, zostawiając go w tyle na wszystkie możliwe sposoby. Nigdy się nie odwrócić, nigdy nie dać mu pierwszemu zranić siebie.
Ma również ochotę go pocałować. Przycisnąć swoje usta do tych należących do Franka, dotknąć materiału jego garnituru, zacisnąć palce na ramieniu w uścisku, który nie zelży. Sięgnąć czegoś, na co w normalnych okolicznościach nie może nawet popatrzeć. Dotknąć osoby, jakiej oddech wydaje się najważniejszą rzeczą na świecie.
To prawdopodobnie jeszcze bardziej idiotyczna opcja, zważając na obrączki, które obydwoje noszą na serdecznym palcu lewej ręki, i które ani trochę do siebie nie pasują. Ale jednak zwycięża.
Pocałunek jest gwałtowny, nieprzemyślany i bolesny, w sposób mniej lub bardziej metaforyczny. Wargi Gerarda uderzają o rozchylone już usta Iero tak mocno, że jego twarz prawie się wykrzywia. Na wskutek nagłego uderzenia ze strony Waya, Frank musi postąpić krok do tyłu, aby nie zachwiać się i upaść, pozwalając ich nowonarodzonej bliskości rozbić się o słabe źdźbła trawy, pokrywające marcową ziemię. Obejmuje własnymi dłońmi jego barki - mocno i żarliwie, jak stęskniony kochanek po długim okresie rozłąki. Przyciąga do siebie ciało Gerarda, zaznając magii ich bliskości, a potem rozchyla szerzej wargi, czując na nich ciepło jego języka.
Frank pachnie tytoniem oraz alkoholem. I choć Gerard zawsze krzywi się, kiedy wyczuwa na wargach Lindsay smak papierosów, które ostatnio jednak odstawiła ze względu na dobro ich dziecka, choć omija wzrokiem każdą butelkę, której zawartość jest wysokoprocentowa, zapach Iero wydaje się nieprawdopodobnie pociągający. Way dusi się w tej woni z rozkoszą, szarpiąc Franka za krawat i przyciągając go bliżej siebie. To wszystko wydaje się nierozsądne i piekielnie nie na miejscu, ale Way nie ma zamiaru przestać. Świadomość, że robi coś złego, że robi to razem z Iero, niemoralnie go uskrzydla. Całując jego usta, wodząc dłońmi po całej długości jego ramion, nie myśli o tym, aby przestać. Chce tylko więcej i więcej. Chce, żeby ten niepozorny człowiek znowu należał do niego. Żeby zetrzeć z jego twarzy ślad smutku, który zawsze się na niej odbija. Żeby obydwoje zapomnieli o ściskających palce obrączkach. Żeby na powrót znaleźli się tak blisko siebie, jak tylko ich ciała na to pozwalają.
- Gee...
Prawie roztapia się na sposób, w jaki Frank mamrocze mu w usta skróconą wersję jego imienia. Nie słyszy jej codziennie. Mikey od zawsze mówi do niego zwyczajnie, jak przystaje zwracać się do starszego brata, a Lindsay... Lindsay patrzy na niego jak na poważnego, dojrzałego, trzydziestoletniego mężczyznę jej życia, ojca ich przyszłego dziecka. Masz piękne imię, Gerardzie. Nikt nie powinien go skracać.
Pcha Iero w kierunku najbliższego drzewa, nie przestając całować jego ust, nie rozluźniając uścisku swoich ciekawskich dłoni na lgnącym do czyjegoś ciepła ciele. Frank rozpaczliwie wplątuje dłonie w jego włosy i drży, ilekroć ich zęby ścierają się ze sobą w namiętności i pożądaniu.
Gerard był w błędzie, myśląc, że Iero nie zauważył go wcześniej. Wiedział o jego obecności od samego początku - od momentu, kiedy wraz z Jamią pojawił się przed kościołem. I od samego początku miał także nadzieję, że wtedy, podczas składania przysięgi małżeńskiej, jednak się odezwie.
Ta naiwność jest tak rozkoszna i bolesna zarazem. Gerard prawie może posmakować jego żalu, zwątpienia, płomienności, wszystkich chowanych na dnie serca pragnień. Czuje łzy spływające po tych gorących policzkach, kiedy chwyta je w swoje dłonie.
Już wystarczy, mówi jakiś głos w jego głowie. Przestań. Odsuń się. Nie krzywdź go. Nie dawaj mu nadziei na to, że coś mogłoby się zmienić. Nie zasługuje na to. A ty nie zasługujesz na niego. Zostaw go. Zostaw go w tej chwili.
Way nie słucha. To Frank przerywa pocałunek jako pierwszy. Nie odsuwa się, nie zrywa całkowicie całego tego intymnego połączenia, które on i Gerard wciąż w pewien sposób dzielą. Nie wyplątuje palców z jego ciemnych włosów, nie przestaje patrzeć na niego tak, jakby był jedyną gwiazdą świecącą jasno na tle poczerniałego nieba. Płomień niezdefiniowanego, rozrywającego uczucia w jego szklących się oczach nie przygasa. Way widzi odbicie własnej twarzy w jego rozszerzonych źrenicach i... i wygląda tak samo, jak zawsze wtedy, kiedy zbliżał się do Iero na tak niebezpieczną odległość, oraz kiedy pozwalał na to, aby ich usta znowu zaczęły się dotykać.
Głaszcze go po policzkach, ścierając z nich wszelakie śladu smutku, tęsknoty - czegokolwiek, co wyciska z oczu Franka łzy. Jeszcze raz składa na jego wargach pocałunek, tym razem o wiele krótszy i delikatniejszy, rozpływający się wśród otaczającego ich powietrza. Iero przyjmuje go z przymknięciem oczu, obejmując głowę Gerarda nagle i rozpaczliwie, nie chcąc dać mu odejść. Patrzą na siebie cicho, a odległość między nimi gęstnieje niczym rozgrzany wosk palącej się jasnym, żarliwym płomieniem świecy.
- Gee... na górze są pokoje. Możemy...
- Nie - ucina szybko, kręcąc głową. - Nie, Frank. Nie możemy.
Rozczarowanie odbija się na jego twarzy zupełnie tak, jakby Gerard z całej siły cisnął w niego swoimi słowami, zostawiając na skórze wyraźny, zaczerwienione ślady. Frank obdarowuje go tak zaskoczonym, zawiedzionym, trzeźwym spojrzeniem, że Way przez chwilę nienawidzi siebie mocniej niż kiedykolwiek indziej.
- Proszę - Frank prawie krztusi się rozgoryczeniem. Jego oczy na powrót zachodzą szklistą, delikatną powłoką, jaką Gerard ma ochotę rozbić, zburzyć, zrujnować, zniszczyć, byleby tylko Iero nie musiał patrzeć na świat przez jej pryzmat.
- Nie - odpowiada jednak przez zaciśnięte gardło, gardząc sobą tak bardzo za każdą literę słów, które ranią Franka bardziej niż tabun prawdziwych, namacalnych pocisków, lecących w kierunku jego osoby i wdzierających się wgłąb ciała, gdzie pozostawiają po sobie puste dziury i krwawe szlaki. - Musimy wracać.
- Nie teraz - jego głos jest tak słaby. Gerard odnosi wrażenie, że tkwi na pograniczku płaczu i złamania. - Proszę, tylko nie teraz. Potrzebuję cię. Jeszcze chwila. Jeszcze moment. - Kręci głową z rozpaczą, jakby chciał odepchnąć od siebie odmowę i odrzucenie. Jakby myślał, że Way dzięki tym żałosnym błaganiom zmieni zdanie i pójdzie z nim na górę albo przynajmniej znowu go pocałuje, przytuli, złapie za rękę, nie odejdzie.
- Uspokój się, Iero - rozkazuje, chwytając go za nadgarstki oraz zmuszając do tego, aby przeniósł na niego swój załzawiony, rozproszony wzrok. - No już. Uspokój się - powtarza z opanowaniem, choć serce kraje mu się na widok tak roztrzęsionego Franka. - Jesteśmy dorośli - mówi powoli, kiedy Iero wreszcie na niego spogląda. Mimo niepewności, która gorzeje w całym jego ciele - począwszy od czubka głowy, a skończywszy na koniuszkach palców, zaciskających się na rękach Franka - brzmi tak pewnie i rzeczowo, że przez chwilę sam jest przekonany co do racjonalności swoich słów. - Jesteśmy żonaci. Mamy swoje rodziny. Nie możemy im tego zrobić. To był ostatni raz, rozumiesz? - Szarpie za rękawy jego garnituru, aby uzyskać jakąś reakcję, ale Frank, chociaż skupia na nim całą swoją uwagę, wygląda tak, jakby Gerarda wcale tam nie było. Przyjmuje wszystkie ciosy w postaci jego słów z taką nagą godnością, że Way musi odchrząknąć, aby pozbyć się ze swojego gardła ogromnej guli poczucia winy. - Nic takiego już się nie zdarzy.
Iero wygląda jak człowiek oszukany. Patrzy na Gerarda swoimi okrągłymi, błyszczącymi oczami w kolorze złota, a Way w czarnych źrenicach nie widzi już swojego odbicia, lecz blask porażki i rozżalenia, które stopniowo pokrywają całą tę piękną twarz. Ma ochotę jej dotknąć, ma ochotę powiedzieć mu dlaczego tak się dzieje, wytłumaczyć sens własnego okrucieństwa i przeprosić; ma ochotę przyciągnąć jego głowę do swojej piersi i ukryć ich przed resztą świata, ale nie może. Puszcza jego nadgarstki, unosi kąciki ust w smutnym, pokrzepiającym uśmiechu, a potem odsuwa się na znaczny krok, pozwalając mu wrócić na drogę szczęścia, którego nie zaznałby nigdy, gdyby wybrał życie z Gerardem.
- Wracaj tam - mówi, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek załamanie głosu, nawet jeśli czuje łzy, drapiące go pod powiekami. - I nie rób niczego głupiego. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. No już, idź. Idź - powtarza, gdy Frank wciąż się nie rusza, nie spuszcza z niego swojego zawiedzionego, pustego spojrzenia. To okrutne, ale odczuwa ulgę, gdy na to polecenie Iero w końcu rusza się z miejsca i zaczyna podążać w kierunku świateł budynku, z którego dochodzi weselna muzyka, i w którym wszyscy na pewno już zaczęli martwić się jego nieobecnością. Jest wdzięczny Frankowi za to, że nie robi żadnych problemów - że wybiera coś, co jest dla niego najlepsze, nawet jeśli nie do końca rozumie dlaczego właśnie tak powinien zrobić. - Nie odwracaj się - prosi jeszcze, słabo i z mniejszym przekonaniem do jego przygarbionej, oddalającej się sylwetki. Nie wie, co by zrobił, gdyby Iero jednak przystanął w połowie drogi. Nie wie czy miały wystarczająco dużo siły, aby popchnąć go dalej, w kierunku kochającej, prostej żony, ciepłego, przytulnego domu i rodziny, jaką kiedyś będzie mieć. Nie wie czy potrafiły po raz kolejny zaprzeczyć wszystkiemu za ich dwójkę. Nie wie czy nie złamałby się i nie pozwoliłby sobie na płacz, gdyby Iero jednak stał się ofiarą wahania. Nie wie czy nadal myślałby o większym dobru i czy dałby mu odejść w taki sposób, jeśli jeszcze raz ofiarowałby mu swoje skrzywdzone spojrzenie.
Ale Frank jest silny. Nie przestaje iść naprzód. Nie pozwala sobie na myślenie o Gerardzie i na negowanie prawdziwości wszystkich jego słów. Nie odwraca się. Podąża w kierunku życia, którego nigdy nie chciał, a którego zawsze wszyscy pragnęli dla niego, uważając, że tak właśnie powinno być. Żona, dom z czerwonym dachem, otoczony białym płotem, pies albo nawet dwa, rozbawione dzieci biegające po ogródku. Zaciska zęby i podąża w kierunku sielskiej przyszłości, zostawiając w tyle Gerarda, lecz dzierżąc ze sobą miłość, jaka zakwitła w nim do tego człowieka, który ponoć nigdy na to nie zasługiwał. Idzie, pewnie i rytmicznie, zwiększając stygnącą między nimi odległość. Nie patrzy do tyłu, nie pozwala sobie chociażby na chwilę zwątpienia. Poczucie odrzucenia z każdym kolejnym dniem zakorzenia się w nim coraz głębiej, tak samo jak nadszarpujący jego uczucie żal. Gerard nigdy się nie tłumaczy, a Frank nigdy już niczego od niego nie oczekuje. Z rozgoryczoną zaciętością omija jego osobę wzrokiem, budując wokół siebie porządny, stabilny mur, który chroni go przed tym, co Way ma do przekazania. A on to widzi. I nie próbuje zaoponować, nie próbuje się wytłumaczyć, nie próbuje z powrotem dotrzeć do Iero, bo z każdym jednym krokiem, jaki Gerard wykonuje w jego kierunku, on odskakuje na dwa do tyłu. Ma po prostu nadzieję, że kiedyś Frank zrozumie dlaczego to zrobił, dlaczego zmusił Iero do tego, aby go znienawidził. Że pewnego dnia spojrzy na wszystko, co zbuduje razem ze swoją żoną, i poczuje się dumny, a nie oszukany. Że nadejdzie taka chwila, kiedy jego serce przestanie boleć, a oczy skończą łzawić. Że mu wybaczy. Że spojrzy prosto na niego i uśmiechnie się tym swoim prawdziwym, spokojnym uśmiechem, i kiwnie lekko głową na znak zgody, i powie:
- Tak jest lepiej.
Jeju, to było takie... tragiczne,smutne, prawdziwe. Nie przepadam za takimi tekstami, bardzo opisowymi i dramatycznymi ale muszę przyznać, że ten tekst jest niesamowity, i choć nie należę do zbyt wrażliwych czy uczuciowych osób to strasznie żal mi bohaterów ;_;
OdpowiedzUsuńCudowne.
Na Twoje teksty warto czekać.
Jejku, to było... Cudowne, po prostu. Smutne, ale w jakiś sposób genialnie prawdziwe, jestem szczerze zachwycona. Gdzieś w połowie shota zorientowałam się, że po raz pierwszy naprawdę nie chcę, by coś się dobrze skończyło, to odebrałoby temu tekstowi urok.
OdpowiedzUsuńNo dobra, gdzieś w duszy wciąż mam nadzieję na to, że jak zacznę czytać jeszcze raz, to okaże się, że Gee jednak powie stop i będą żyli długo i szczęśliwie.
Ale i tak to opowiadanie jest cudowne
To jest... cudowne. Cholernie ładne, wzruszające i ogólnie przepiękne. Brak mi aż słów.To po prostu kolejny dowód na to, jak świetnie piszesz. Aż dostałam weny, dziękuję!
OdpowiedzUsuńPisz dalej, i zbieraj wenę do wiaderka. Powodzenia <3
Czy mogę stwierdzić, że sama jesteś chujowa, skoro mówisz tak o swoich pracach? Każda z nich jest jeszcze bardziej niesamowita od poprzedniej i zgodzę się z autorką pierwszego komentarza, że warto na nie czekać! Zapamiętaj to sobie.
OdpowiedzUsuńDodam, że czytało mi się to naprawdę dobrze! Do samego końca miałam nadzieję, że Gerard jednak zmieni zdanie, chociaż może i lepiej, że tego nie zrobił, bo to cały urok tego szota :C
KC <33
Uwielbiam Twój styl. Jest cudowny, naprawdę. Świetnie mi się to czytało i naprawdę cieszę się, że miałam taką możliwość. Nie będę się roztrząsać nad fabułą, bo jest bezbłędna i mam nadzieję, że o tym wiesz. Pisz dalej i więcej. Wiem, że w liceum pojęcie czasu wolnego staje się praktycznie obce, ale mimo wszystko, mam czelność prosić Cię, byś wyegzekwowała go nieco i napisała coś więcej. Bo to, co przeczytałam, to za mało. Czuję straszny niedosyt.
OdpowiedzUsuńW niedługim czasie nadrobię wszystko, co tu macie, bo czuję, że naprawdę warto. Weny, dziewczyny.
xo, Ann /savemesorrow