sobota, 13 sierpnia 2016

Trap Of Love

Chodziłam sobie po folderach na moim komputerze, znalazłam rozpoczętego szota i postanowiłam go zakończyć. Ostrzeżenie: emo bzdety.

***

Frank już się nie uśmiecha. Gerard zauważa to pewnego marcowego dnia, kiedy niebo rozjaśnia się stopniowo, ale wciąż nie pozwala przyciszonemu słońcu wyjść zza chmur i oblać ziemię oraz wszystkich chodzących po niej ludzi cieplejszą masą. Gerard zauważa to i poczucie winy natychmiast chucha mu w twarz, niczym drażniący zefir. Gerard zauważa to i... odnosi wrażenie, jakby jego świat sypał się na kawałki. Jakby wszystko, co znajduje się dookoła niego, nie było jedną, spójną całością, lecz miliardem nieuporządkowanych, zagubionych kawałeczków, tworzących chaos. Jakby domy, które mija codziennie w drodze do szkoły, już nie były domami tylko poukładanymi na sobie cegłami, sklejonymi cementem, z dziurami zamiast okien i drzwi, z pustą przestrzenią zamiast dachu. Jakby ziemia, po której stąpa, była wyłącznie ciasno przylegającymi, nic nie znaczącymi okruchami. Jakby jego życie nie było całością. Jakby z opóźnieniem zorientował się, że został okradziony.
Frank próbuje nie dać nic po sobie poznać, próbuje dotykać Gerarda tak, jakby cały czas był wyłącznie źródłem jego szczęścia, ale on wie. Przyglądał mu się przez tak długi okres czasu, że potrafi rozpoznać wszystkie emocje, jakie w danym momencie wygryzają go od środka. A dojrzenie w jego błyszczących, niewinnych oczach odbicia zmęczenia jest najłatwiejsze.
Coś krzyczy wewnątrz Gerarda. Coś sprawia, że z każdym dniem coraz ciężej jest podnieść mu się z łóżka. Coś trzyma go za żołądek i ciągnie w dół tak długo, aż równa się z dnem. Nadchodzą dni, w których musi chować się w pokoju, aby ukradkiem przetrzeć łzy napływające mu do oczu. Nadchodzą dni, kiedy zaczyna przepraszać Franka coraz częściej i coraz słabiej, i odsuwać się od niego na bezpieczną odległość, aby zaznał wystarczająco dużo swobody, jakiej potrzebuje. Nadchodzą dni - ciemne i nieznośne, pełne rozdrażnienia i tęsknoty. Rysa na sercu Gerarda pogłębia się z każdą kolejną nocą, gdy Way, wykrzywiając twarz, gryzie poduszkę, byleby tylko nikt nie usłyszał jego płaczu.
Frank już się nie uśmiecha. Jest zmęczony. 
I to jego wina.

***

Samotność jest uprzejma. Głaszcze Gerarda po plecach, gdy najbardziej tego potrzebuje, a kiedy szloch zaczyna targać jego ciałem tak mocno, że nie ma siły utrzymać się na nogach, siada obok niego na podłodze i przeczesuje mu włosy swoimi szczupłymi palcami. Czasami włącza jego ulubioną muzykę, czasami podsuwa książki, które Gerard miał już w swoich rękach setki razy. Jest taka miła. Taka kochana, że zamiast wrzeszczeć i błagać, cierpliwie słucha jego płaczu. Troszczy się o niego, ale nie tak jak Donna, spoglądająca smutno i podsuwająca mu kolejne talerze jedzenia, na jakie nawet nie może spojrzeć, i nie tak jak Mikey, który krzyczy do niego przez drzwi, że musi wziąć się w garść; wreszcie wyjść z ze swojego pokoju, do ludzi. Ona wie, że wcale nie ma ochoty jeść, i że nie chce patrzeć na te wszystkie twarze, istniejące poza murami jego domu. Wie, że nie znosi chodzić do szkoły oraz musieć siedzieć przez kilka godzin z ludźmi, których towarzystwo przyprawia go o ból brzucha. Wie, że zmaganie się ze samym sobą to dla niego wystarczająca udręka.
Jest wspaniała. Czasami to co mówi sprawia, że oczy Gerarda czerwienieją bardziej niż zwykle, ale nie ma jej tego za złe. Ból, jaki wywołują w nim słowa samotności, jest rozkoszny. Uderza go w klatkę piersiową i rozcina ją z chichotem, a Way robi to samo, ścierając ze swojej twarzy łzy. 
- A więc zostawił cię, tak?
Kiwa potakująco, przytulając policzek do podciągniętych wysoko kolan. Jego rzęsy są mokre, a ramiona, którymi obejmuje sam siebie, drżące i słabe.  Zamyka oczy, byleby tylko nie musieć patrzeć na obrzydzenie, które czai się po drugiej stronie pokoju. Tam, gdzie stoi lustro.
- Nie walczył o ciebie? Nie próbował cię zatrzymać?
Kosmyki czarnych, poplątanych włosów poruszają się lekko, gdy potrząsa głową. Oddycha cicho, niezdolny do mówienia. Niezdolny do tego, aby obronić Franka. 
- Czy nie tego chciałeś?
Myśli o tym teraz. Właściwie myśli o tym przez wszystkie dni, bez przerwy, i za każdym razem odpowiedź jest inna, mniej lub bardziej zdecydowana. Ale dzisiaj myśli o tym poważnie. 
Czy chciał tego? Czy chciał zostać sam? Bez Franka? Bez "uwielbiam cię" z samego rana, bez pocałunków na dobranoc? Bez delikatnego głaskania po głowie? Bez oglądania filmów, przy których nie usypiał tylko dlatego, że Iero uważał je za warte uwagi? Bez głuchego leżenia obok siebie na podłodze? Bez zapachu jego szamponu do włosów? Bez jego listów w kolorowych kopertach, zawsze z jakimś rysunkiem w postaci dodatku, przez co uśmiechał się tak bardzo, że aż zaczynała boleć go twarz? Bez niepoważnych, wspólnych planów na przyszłość? Bez idiotycznych żartów, bez pijackich wiadomości tekstowych, bez wymyślania niestworzonych historii, bez tego słodkiego, obiecującego uczucia w piersi, gdzie odliczano dni do kolejnego spotkania?
Gerard czuje, jak kąciki jest ust znowu wędrują ku dołowi. Czuje, jak drży mu podbródek, jak jego ciało słabnie.
- Nie smuć się, Gerardzie. Teraz masz mnie. Ja zawsze będę o ciebie walczyć. Zawsze tu będę. Słyszysz? Nie zrezygnuję z ciebie. Kocham cię. 
Uśmiecha się przez łzy i pozwala, aby przytuliła go do swojego ramienia. 

***

Ale nadchodzi czas, gdy samotność nie wystarcza, a Gerard przestaje dbać o to, że zrani ją, jeśli dobierze sobie kolejnego towarzysza. Nadchodzi noc, kiedy wypłakiwanie sobie oczu przez te same powody sprawia, iż ledwo może siebie znieść. Czuje potrzebę, aby coś zmienić. Aby znaleźć coś innego. Musi poszukać rzeczy, którą będzie mógł zająć swoje myśli i ręce, i która sprawi, że przestanie czuć się tak pusto. Musi rozglądnąć się za czymś, co przywróci go do życia.
Alkohol smakuje prawie tak gorzko jak poczucie porażki i odrzucenia. Gerard uwielbia posmak, który zostawia w jego gardle oraz na koniuszku języka. Uwielbia przewracać się pod jego wpływem i śmiać się do siebie, ignorując rozżaloną samotność, siedzącą gdzieś w kącie pokoju. Uwielbia leżeć na łóżku, z nogami opartymi o ścianę i patrzeć na swoje palce u nóg, i parskać śmiechem za każdym razem, kiedy nimi porusza. 
Jest idiotą. Wie o tym i uważa... uważa, że to całkiem zabawne.
Jest też szczęśliwy. To wspaniałe, bo szczęście jest jak motyl, za którym on gania niczym kilkuletnie dziecko, trzymające w jednej ręce duży słoik, a w drugiej pasującą do niego pokrywkę. Gerard go złapał. Choć nigdy nie był jednym z tych okropnych dzieciaków, które lubiły deptać kwiaty, i które lubiły stawać psom na ogony, czuje, że dzisiejszego wieczoru nie wypuści motyla ze swojego słoika. Będzie musiał umrzeć, myśli, stukając w szklaną butelkę swoimi paznokciami, na których widnieją resztki czarnego lakieru. I wzrusza ramionami. To nic, po świecie lata wystarczająco dużo motyli dla każdego człowieka. Może zabić swojego, jeśli czuje, że to będzie najbardziej odpowiednie. I tak nie jest wyjątkowy. Najpiękniejszego, najbardziej zachwycającego już przecież wypuścił.
Zaczyna nucić Sonatę Księżycową, na wydechu próbując cytować teksty wszystkich francuskich piosenek, jakie tylko potrafi sobie przypomnieć, gdy do pokoju wchodzi Mikey. Gerard milknie, patrząc na niego swoimi dużymi, rozkojarzonymi oczami. Przestaje bezwiednie uderzać nogami w ścianę, przestaje stukać koniuszkami palców o powierzchnię butelki ze zdartą etykietką. 
Brat stoi przez chwilę w drzwiach pomieszczenia i przygląda się Gerardowi uważnie, jakby oceniając czy może wejść do środka i zatrzymać się tutaj na moment. Ma na sobie dziwną, zieloną koszulkę i wygląda dziecinnie, ale równocześnie tak ładnie. Niczym zwyczajny, młodszy brat. Gerard myśli, że chciałby, aby Michael nosił ją już zawsze.
W końcu blondyn wchodzi do środka i siada na fotelu, a Gerard czuje odprężenie. Kocha to, kiedy Mikey jest przy nim. Kocha słuchać jak mówi z przejęciem o swoich błahych sprawach; stawać się znowu częścią tego rodzinnego życia, z którego czuje się wykreślony, gdy jest trzeźwy. Kocha mieć brata i kocha słuchać tego wszystkiego, co ma mu do powiedzenia, nawet jeśli wszystkie informacje wpadają jednym uchem, a drugim wypadają. Kiedy on siada obok niego, czuje się doceniany. Mikey sprawia, iż przynajmniej przez moment wydaje mu się, że jest wystarczająco ważny i dobry, aby ktoś mówił do niego o najzwyczajniejszych rzeczach i opowiadał proste historie, które przydarzają się wszystkim każdego dnia. Cisza i odrębność podtapiała go przez długi czas, a on tak bardzo tęsknił za szansą wypłynięcia na powierzchnię i zaczerpnięcia powietrza. Nieświadomie.
- Masz przekrzywione okulary - mówi w pewnym momencie, przerywając opowieść młodszego brata. Ten patrzy na niego zmrużonymi oczami, kręci głową i wzdycha. Z jakiegoś powodu jego westchnięcia wywołują w Gerardzie to łaskoczące uczucie.  
- Gerard, leżysz do góry nogami.
- Tak? - Śmieje się głośno, znowu. Nie dowierza. Leży do góry nogami? Czy to w ogóle możliwe? Nie może leżeć do góry nogami. Ma plecy na łóżku.
Śmiech urywa się nagle, gdy Gerard zauważa minę Mikey'ego. Coś się zmieniło. Coś w jego twarzy, w sposobie, w jaki siedzi na fotelu. Jego kościste ramiona nagle stają się spięte. To coś złego. Mikey mruży oczy, przyglądając się swojemu starszemu bratu tak, jakby coś przed nim ukrywał, a ten patrzy tylko na niego, cały czas pusto i ociężale, chcąc pokazać, że nie rozumie. 
Zepsuł coś? Tak, na pewno. To on, to wiecznie on. Zawsze musi powiedzieć o kilka słów za dużo. Zawsze musi zrobić coś, przez co inni ludzie przestają się uśmiechać. Zawsze źle dobiera słowa. Zawsze źle patrzy na innych. Zawsze źle się zachowuje. Zawsze źle, źle, źle.
- Mikes? - zaczyna drżącym głosem, przełykając ślinę. Co ma powiedzieć? Że jest mu przykro, iż jest tak ogromną porażką? Że naprawdę chciałby, aby wszystko się ułożyło, i aby Mikey był dumny ze swojego starszego brata? Że ma ochotę umrzeć i jest mu okropnie, i że blizny na przedramionach jeszcze się dobrze nie zrosły, ale wszystko będzie dobrze? - Wyglądasz ładnie, wiesz o tym, prawda? 
To wszystko, na co go stać. Gerard patrzy na Mikey'ego smutno i pusto, przepraszając spojrzeniem za to, że nie potrafi zrobić nic więcej. Młodszy brat tylko przeciera oczy i parska cicho. 
- Twój stan jest do dupy. Idź spać.
Gerard nie rozumie co się dzieje, gdy Michael wstaje. Całość tej sytuacji sprawia wrażenie, jakby składała się z pomieszanych części przeróżnych bajek; jakby Jaś i Małgosia w otoczeniu siedmiu krasnoludków wtrącali do pieca Bestię równo z tym, jak zegar wiszący na ścianie wybija północ. I jakby w tle wciąż leciała Sonata Księżycowa. 
Gerard kręci głową, starając się wypędzić z niej te wszystkie pijane strzępki myśli.
- Nie, nie, nie. Nie wychodź. Nie wychodź, tylko nie wychodź - prosi i próbuje się podnieść. Aby zatrzymać brata. Aby pokazać mu, że jeszcze potrafi stać pionowo i nie jest całkowitą beznadzieją. Albo aby upaść, i aby wywołać u niego litość.
Po prostu bardzo nie chce zostać sam.
- Słuchaj, naprawdę. - Mikey kręci głową, łapiąc Gerarda za ramiona i z powrotem ciągnąc w dół, na łóżko. - Lepiej, żeby mama cię teraz nie zobaczyła.
- Mikey, zostań. Błagam. Nie chcę znów być sam. - Starszy Way czuje, jak jego głos łamie się żałośnie. Nie może zostać sam, a Mikey nie może mu tego zrobić. Nie jest takim bratem, prawda? Prawda? Gerard przełyka ślinę i patrzy na niego błagalnie. - Proszę, zostań ze mną. Proszę cię, proszę, pro...
- Jesteś kompletnie pijany. 
- Tak. Nie. Proszę, tylko nie idź. Co ja zrobię, jak pójdziesz? Co ja zrobię? Co ja zrobiłem? Mikey? Mikes? Nie idź, błagam.
Gerard wstaje. Jego nogi trzęsą się i jeszcze chwila, a nie będzie mógł nad nimi zapanować, ale przez chwilę naprawdę ma nadzieję, że ten marny gest powstrzyma stojącego w wejściu brata od zamknięcia drzwi.
- Muszę. Pogadamy jutro, Gee.
- Nie, proszę cię. Proszę, tylko nie to...
- Połóż się już. Dobranoc.
I wychodzi, gasząc światło. Gerard przez chwilę stoi na środku pokoju ze wzrokiem wbitym w drzwi, gdzie przed chwilą zniknął jego brat. W ciemności nie widzi kompletnie nic, więc podnosi do swojej twarzy ręce, bo nie jest pewien czy jeszcze istnieje. Nie jest pewien czy jeszcze ma jakąś formę, ciało. 
Ale widzi je. Swoje dłonie. Są białe, od światła lampy ulicznej, które wpada do jego pokoju przez niezasłonięte okno. Są białe i puste. Są rękami, które zaciskał w pięści ilekroć miał ochotę płakać, byleby tylko nie okazać słabości. Są rękami, które błagały własnego brata o to, aby je chwycił, aby go nie opuszczał. Są rękami, które wyrządziły zbyt dużo krzywdy. Są bezbronne, rozpływają się w powietrzu. Są białe i puste. 
Białe i puste.
Gerard nienawidzi bieli.
Dlatego podchodzi do szafki i otwiera szufladę.

***

- Gerardzie, zostań po lekcji.
Way wzdycha ciężko i zasuwa powoli piórnik, czekając aż banda idiotów w jego wieku zacznie opuszczać klasę. Kiedy wkłada książkę i zeszyt do rozrywającej się powoli, szkolnej torby, ma ochotę wrzasnąć na nich wszystkich, żeby przestali się śmiać i ruszyli wreszcie dupy, bo on nie ma całego dnia na czekanie aż łaskawie raczą wyjść. Jedyne, co go przed tym powstrzymuje to świadomość, że gdyby to zrobił, do końca swojego pobytu w tej szkole byłby traktowany jak brudny, parzący ziemniak, a nie wyłącznie brudny ziemniak. Oczywiście, wszyscy są głupi i ciekawi tego, co wychowawczyni ma mu do powiedzenia. Największa kretynka wśród wszystkich uczennic klas ósmych specjalnie pakuje się w żółwim tempie i szeroko uśmiecha do swoich koleżanek na podobnym poziomie. Przestaje dopiero wtedy, kiedy Gerard rzuca jej poirytowane, zimne spojrzenie, mówiące po prostu "spierdalaj stąd". Wychodzi dość pospiesznie, ze spuszczoną głową.
Teraz lepiej. Way stara się nie pamiętać o tym, że jeszcze kilka miesięcy temu ta dziewczyna śledziła go w drodze do domu i próbowała zastosować na nim typowy, ohydny podryw, twierdząc, iż jest jednym z tych mrocznych przystojniaków w "jej" typie. 
Boże, co to właściwie znaczy "w czyimś typie"?
Gerard w końcu odrywa się od rozmyślań o mentalności swoich rówieśników.  Poprawia nerwowo ciężką torbę, która zsuwa mu się z ramienia. Wie o co chodzi. Trudno nie wiedzieć, kiedy wszyscy chodzą dookoła Waya na palcach, a szkolna psycholog zabiera na "krótkie rozmowy" wszystkich prócz niego. Może i wygląda na głupiego - może podczas przerw siedzi podejrzanie spokojnie, wodząc wzrokiem po podłodze albo po wyświetlaczu telefonu, ale widzi znacznie więcej niż nogi przechodzących nieopodal uczniów czy pokazujące się na szklanym, niewielkim ekranie obrazy. 
- Wszystko w porządku?
Stara się nie parsknąć śmiechem. Zabawna rzecz - ta szlachetna troska ludzi zachowujących się tak, jakby Gerard był idiotą, który chce zabić się na ich oczach. 
- To znaczy... u mnie? - Stara się udawać zdziwionego. Prawdopodobnie jego gra wygląda żałośniej od wymuszonego przejęcia wychowawczyni. - Tak. Tak, w porządku.
- Martwimy się o ciebie, Gerardzie. - Wychowawczyni składa ręce na stole i prostuje się, łypiąc na niego swoimi małymi, prawie czarnymi oczami. Way próbuje patrzeć na nią tak, jakby naprawdę nie rozumiał. - Ostatnio... inaczej się zachowujesz. Przestałeś rozmawiać z Lindsay, siedzisz sam...
- Nie, wszystko w porządku - przerywa jej, bo nie wie czy da radę znowu słuchać tego, co od pewnego czasu powtarzają mu wszyscy. To męczące, ponieważ ludzie powtarzają mu w kółko wciąż te same, nużące rzeczy, nie wyciągając żadnych nowych wniosków. Siedzi sam, bo nie chce żadnego towarzystwa. Nie rozmawia z Lindsay, bo jest natarczywa, za bardzo pomocna i po prostu jej nie lubi. To proste. Zbyt proste, aby było wałkowane każdego dnia od nowa. - Naprawdę. 
- Posłuchaj, jeśli kiedyś będziesz chciał o czymś porozmawiać, jestem tutaj. Pani Warren, psycholog, też jest do dyspozycji uczniów. Możesz się do nas zwrócić z czym chcesz. Wszystko co powiesz pozostanie tajemnicą.
Gerard kiwa głową, chociaż w rzeczywistości ani trochę nie obchodzi go pomoc, którą mają do zaoferowania. Potrafi sobie poradzić. Może wygląda jak nieudacznik i może zachowuje się jak jeden z nich, ale pod tym głupim wyrazem twarzy i nieprzytomnymi oczami jest coś silniejszego.
- Tak, wiem. Dziękuję.
To wszystko, co ma do powiedzenia. Choć nawet nie jest wdzięczny.

***

Donna Way lubi krzyczeć. Właściwie jaka byłaby z niej matka, gdyby nie lubiła? Krzyk jest obowiązkiem każdego prawdziwego rodzica. To prawie tak ważne, jak kupowanie dzieciom nowych ubrań czy dawanie pieniędzy na lunch. I w gruncie rzeczy dzień w domu Wayów bez krzyku Donny jest dniem zamglonym, który jakby się nie odbył. Takich jest niewiele, ale kiedy już się przytrafiają, kiedy Gerard zasypia, myśląc o wszystkim, co zdarzyło się w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin, i kiedy przypomina sobie, że jego matka ani razu nie krzyknęła, czuje się tak, jakby coś było nie na swoim miejscu.
Ale siedemnasty grudnia jest normalny. I późnym popołudniem Donna, jako powód swojego krzyku, wybiera Gerarda.
-Jesteś kłamcą! Jesteś najbardziej kłamliwą i fałszywą osobą, jaką widziałam na oczy!
Powiedz to jeszcze raz, mamo. Jakbym sam nie mówił tego sobie wystarczająco dużo razy.
- I co? Co masz do powiedzenia?
A co mogę mieć do powiedzenia? Co chcesz usłyszeć? Przecież już wiesz, że cię okłamałem. Mam się tłumaczyć? Powiedzieć, że obiecałem tylko dlatego, że swoim smutkiem wywierciłaś we mnie dziurę, którą mogłem zakryć tylko kłamstwem? Co mam powiedzieć, mamo? Co chcesz usłyszeć? Że będę wspaniałym, dobrym, wdzięcznym synem, którego zawsze chciałaś? Że już nigdy nie dotknę tym swojej skóry? Że to nie sprawia mi przyjemności? Że jest mi źle? Że potrzebuję pomocy? Chcesz kolejnych kłamstw? Przecież nie wytrzymasz szczerości. Prawda jest dla ciebie trucizną - nie chcesz jej słyszeć. Nie chcesz wiedzieć, co tak naprawdę ze sobą zrobiłem. Nie chcesz myśleć, że ty nie mogłaś pomóc. Nie chcesz czuć się bezradnie. Skłamać? Jeszcze raz? Dla ciebie?
- Nic?
Nic, mamo. Nic, czym mógłbym się obronić. Nie zrozumiesz mnie. Nie chcesz zrozumieć. Nigdy nie dopuścisz do siebie myśli, że twój wspaniały syn jest samobójcą. I że nie chce już być na tym świecie - nie chce patrzeć każdego ranka na ten dom, na ciebie, na te same, okropne ulice, na własne odbicie w lustrze. Nie zrozumiesz tego, co się dzieje wewnątrz mnie. Nie chcesz tego zrozumieć. Pragniesz, żebym był tym małym, posłusznym Gerardem, którego widok zawsze sprawiał ci wyłącznie przyjemność, a nie ból, i dzięki któremu czułaś rozpierającą cię dumę. Pragniesz uwielbiać mnie tak, jak kiedyś. Jesteś zmęczona rozpaczliwymi próbami kochania tej porażki, która okazała się być twoim synem, czyż nie?
- Nie mogę na ciebie patrzeć, Gerardzie. Jesteś taki zakłamany... spójrz tylko. Co ty robisz? Kim ty jesteś?
Jestem zły. Jestem najgorszy. Jestem próżny i egoistyczny. W autodestrukcyjny sposób próbuję ściągnąć na siebie uwagę. Nie kocham cię. Nie kocham Mikey'ego. Tak myślisz, prawda? Uważasz, że nie krzywdzę siebie, lecz was. Że próbuję ściągnąć siebie na dno po to, abyście to wy byli nieszczęśliwi. Że robię to wszystko specjalnie. Że tak naprawdę nic mi nie jest, i że postępuję tak ze względu na nienawiść do was. Że chcę, abyście patrzyli na mnie bardziej i dosadniej, i kochali mocniej. Jestem zakłamanym, egocentrycznym, błagającym o uwagę nastolatkiem.
- Czy cokolwiek jeszcze cię rusza? 
Nie, mamo. Żaden kolejny dzień i żadna noc, żadna osoba pojawiająca się na mojej drodze nie wywołuje we mnie niczego, prócz rozlewającego się, chłodnego uczucia pustki. Nic mnie nie rusza. Nawet twoja troska i twoje krzyki. Nawet zmartwienie Mikey'ego. 
- Mógłbyś kogoś zabić i żyć później, jakby nic się nie stało, prawda? To właśnie to. Jesteś mordercą. Chcesz nas zamęczyć i zabić. Taki zakłamany...
Mógłbym zabić. Chciałbym zabić. Chciałem. Chcę. Ale ty mi nie pozwalasz. Tak bardzo chcesz utrzymać przy życiu swojego okropnego, niewdzięcznego, zakłamanego syna. Tak rozpaczliwie ci na nim zależy, nawet jeśli on już dawno przestał przejmować się miłością wszystkich ludzi. Tak bardzo go kochasz, a jednocześnie nienawidzisz i chciałabyś, strasznie byś chciała wymienić go na kogoś innego, kto nie przysparzałby ci tyle cierpienia i troski. Kogoś lepszego. 
Decyduje, że nie może już tego słuchać. Wstaje, kładzie gdzieś na boku książkę, w której dotychczas chował swój wzrok przed oskarżeniami matki, i kieruje się w stronę korytarza.
- Gdzie idziesz? - pyta Donna ze zrezygnowaniem, patrząc jak Gerard szybko ubiera kurtkę, cały czas na nią nie patrząc. Teraz jej ton jest prawie błagalny. Jakby zdała sobie sprawę z tego, co się stało.
- Jak najdalej.
I wychodzi na zaczernioną, zaśnieżoną ulicę z niezawiązanymi butami, trzymając w dłoniach szalik oraz czapkę. Powiew mroźnego powietrza uderza go w szyję, a potem w policzki. Grudzień jest taki ciężki i ciemny. Chmury ciskają w miasto garściami ostrego śniegu albo zaledwie prószą nim dachy domów i powierzchnie chodników, na których słabe płatki szybko ulegają roztopieniu. Ostry wiatr od czasu do czasu rzuca lekkim, delikatnym puchem między nogami ludzi, następnie zrywa z ich głów kaptury. 
Gerard podąża naprzód, ociężale i powoli, idąc pustymi ulicami i przedzierając się przez lodowaty wiatr. Marzną mu ręce i przez chwilę marzy, aby ktoś je złapał. Minęło tak dużo czasu od chwili, kiedy ostatni raz ktokolwiek go dotykał. Way już zapomniał jak to jest - czuć ciepło czyjegoś ciała przy swoim. To wydaje mu się prawie nierealne.
Gdyby tylko tutaj był...

***

W pierwszej szufladzie szafki, leży stos listów, na które nigdy nie odpowiedział. Gerard kiedyś zwykł przeglądać je, wyobrażając sobie co on mógłby czuć, gdyby zdecydował się je przeczytać. Teraz tylko omija tamto miejsce beznamiętnie, próbując zapomnieć o tym, że stara szafka ze składanymi, wypadającymi szufladami kiedykolwiek istniała.
Może nie były odpowiednie, nie były dobre. Może nie chciał ich czytać. Może nie interesowało go to, co Gerard miał do powiedzenia. Może uznał, że to co się stało było wystarczające i że nie chciał już niczego więcej. Może zwyczajnie pragnął się odciąć, nie wracać nigdy do tego, co się między nimi wydarzyło. Może miał dosyć. Może nie chciał czytać słów przeprosin.
Może Gerard po prostu ich nie wysłał.

***

- Musisz dać temu odejść, Gerardzie.
Siedzi przed zmęczoną, pomarszczoną terapeutką, próbując zgadnąć ile zostało czasu do końca ich spotkania. Piętnaście minut? Dwadzieścia? To i tak za długo. 
- Jeżeli będziesz cały czas rozpamiętywał to samo, nigdy nie ruszysz dalej.
Uśmiecha się kpiąco i kręci głową z niedowierzaniem.
- Kiedy ja nie chcę ruszać dalej.
Kobieta prostuje się nagle i z zainteresowaniem nachyla w jego kierunku. To pierwsze pełne zdanie, jakie dzisiaj wypowiedział. 
- Dlaczego nie? 
Wzrusza ramionami.
- Ciągłe rozpamiętywanie przynosi ci cierpienie. Więc dlaczego nie dasz sobie szansy, aby spróbować od nowa?
- Bo kocham cierpieć z tego powodu. To jedyna rzecz, której mogę się złapać. I która mnie charakteryzuje. Inni ludzie mają cechy i wady. Ja nie. Ja mam właśnie to. Kim bym był, gdybym przez to nie cierpiał?
Przez chwilę terapeutka patrzy na niego w milczeniu, wstrząśnięta aż tak długą wypowiedzią. Jej oczy są puste i podkrążone, może trochę przestraszone. Wygląda tak, jakby nie do końca wiedziała co powinna powiedzieć. To trwa tylko moment, po którym odchrząkuje i na powrót zaczyna zadawać męczące pytania, na jakie Gerard nie ma siły odpowiadać.
Jeszcze dziesięć minut.

***

To jest ten rodzaj bólu, jaki nie sposób opisać w słowach. Gdyby przełożyć to na ból fizyczny, na przykład na okropny, rwący ból nogi po niespodziewanym wypadku, znający się na swoim fachu lekarze w szpitalu z pewnością stwierdziliby, że należy amputować ją w trybie natychmiastowym. Ale duszy Gerarda nikt nie może amputować. Nikt nie może zabrać tego bólu, który nieprzerwanie tkwi wewnątrz niego, a czasami nawet, na przykład dzisiaj, pogłębia się do tak krytycznego stanu, iż z oczu łzy zaczynają toczyć się na policzki, a usta otwierają się, by mógł z nich ulecieć pełen rozpaczy krzyk. Nic nie może ukoić tego bólu, bowiem jest on niczym pocisk tkwiący w ciele pełnego odwagi, umierającego żołnierza, który nieświadomie osuwa się na ziemię oraz przyciska obie swe dłonie do krwawiącego miejsca, w bezsilności patrząc na krew spływającą po brudnych palcach. Ale różnica między Gerardem, a umierającym żołnierzem polega na tym, iż ten przedzierający materiał munduru pocisk wreszcie przynosi wojującemu bohaterowi ulgę w postaci śmierci. Jego serce przestaje bić i na wieczność zamykają się smutne oczy, zakrwawione palce bezwładnie opadają na ziemię. Gerard nie umrze, na pewno nie dzisiaj, bowiem rany zadane jego duszy nie mogą doprowadzić do śmierci; bowiem pocisk umieszczony głęboko w jego sercu tak naprawdę nie istnieje i nie zostałby zauważony przez potencjalnego lekarza, który zarządziłby natychmiastowe badanie. Ból, który odczuwa jest nierealną pułapką, a to sprawia, iż Gerard ma ochotę podnieść się ze swojego miejsca - z podłogi, na której powierzchnię opadło kilka kropel słonych łez, zlepiając się ze sobą w niewielką kałużę prawie namacalnego smutku - pobiec do kuchni i chwycić jakiś nóż, nieważne jaki, byleby ostry, a potem przyłożyć go mocno do swojej skóry i znowu to poczuć, patrzeć, jak z głębokiego rozcięcia zaczyna sączyć się czerwona krew.
Och, Boże. Chce się skrzywdzić tak bardzo, że musi zacisnąć pięści na swojej bluzie, schować głowę między kolanami, zagryźć mocno wargi i krzyknąć głośno, na całe dotychczas pogrążone w ciszy mieszkanie, by nie rozbić stojącego naprzeciwko lustra. We wnętrzu Gerarda niewiarygodne rozmiary osiąga uczucie nienawiści do samego siebie, które pulsuje za bladą skórą tak głośno i boleśnie, iż zapłakany chłopak nie może usiedzieć na jednym cholernym miejscu, ponieważ to straszne uczucie zaczyna się z niego wylewać i wyrządzająca wiele szkód lawa nienawiści rozprzestrzenia się po posadzce sypialni Waya. Chłopak prostuje się, wciągając do płuc powietrze głośno, przez usta. 
Chwieje się na nogach i przeklina w myślach siebie samego, na wszystko, co źle zrobił w swoim okropnym życiu, a te myśli wydają się mu takie głośne, iż odnosi wrażenie, jakby naprawdę wrzeszczał, zdzierając sobie gardło. Ma ochotę uderzyć całym swoim ciałem w ścianę, aby poczuć prawdziwy, namacalny ból, ale nienawiść, która nim targa jest taka ogromna, że Gerard obawia się, iż razem udałoby im się rozbić tę biedną ścianę, zawsze stojącą w jednym miejscu, słuchającą tego, co się dookoła niej dzieje.Way ma ogromną ochotę rozbicia sobie głowy o ostry kant biurka, które obserwuje jego dzisiejsze poczynania bez słowa komentarza, beznamiętnie słucha wszystkich wypływających z ust Gerarda krzyków. Marzy o tym, aby tylko przestać myśleć o tym, co się zdarzyło, aby już nie musieć słyszeć tych wszystkich okropnych rzeczy, jakie obijają się z łoskotem po jego głośnym umyśle, aby przestać odtwarzać w swojej pamięci wspomnienie o tym, co się stało. 
Gerard nienawidzi siebie tak bardzo. Odnosi wrażenie, że on i jego wielka nienawiść są zbyt mali jak na tę sypialnię. Chce się tego pozbyć, pozbyć się siebie. Chce coś zrobić, zrobić coś sobie. Pragnie zrobić cokolwiek, byle tylko nie siedzieć na podłodze, w nieskończoność wypłakując sobie oczy, patrząc na ten ohydny pokój. 
A jednak siada z powrotem na łóżku i podciąga nogi pod brodę, zamyka oczy. Jest zbyt zmęczony, aby cokolwiek ze sobą zrobić. Chociaż tak bardzo by chciał wyrwać się stąd, zapomnieć swojego imienia, wyjść z tej sypialni, która z biegiem lat stała się jego klatką.
To tutaj zorientował się, że go kocha. I kiedy myślał o nim przed snem, tulił twarz do tej samej poduszki, w którą później potrafił płakać godzinami. Gerard umie wskazać punkt na ścianie, gdzie kiedyś wisiało jego zdjęcie. Potrafi nawet opisać je ze szczegółami - był uśmiechnięty, w fioletowej koszulce z głupim nadrukiem, z rozwianymi włosami. Jest w stanie powiedzieć w której szufladzie leżą jego stare rysunki. Albo w jakim miejscu najbardziej lubił spędzać godziny, rozmawiając z nim przez telefon.
To zasadzka. Jego własna, której ofiarą stał się przez przypadek. Perfekcyjnie przemyślana, dokładnie skonstruowana. Pułapka, z której nie można uciec. Nie on miał tam wpaść. Ale został zwabiony słodkim zapachem, ciepłymi ramionami, ciemnymi włosami i szybkimi pocałunkami. Dał się nabrać już za pierwszym "kocham cię". I to go zgubiło.
Zapada zmrok. Niewyraźny blask księżyca wślizguje się do pokoju, padając na stojące pod ścianą, puste butelki po alkoholu, na pierwszą szufladę szafki i na karteczkę z numerem do pani Warren, który otrzymał od niej dwa lata temu, przed wakacjami. Gerard na to nie patrzy. Zamiast tego, kołysząc się delikatnie, przymyka oczy i szepce do pustych ścian:
- Kocham cię, kocham cię, kocham cię.