Powracam po dłuższym czasie z czymś, co śmiało mogę nazwać szitem. Nie jest to w końcu nic specjalnego. Historia bezsensowna i mało porywająca. Banał napisany w dziewiętnaście godzin, jak uprzejmie podaje wordowa statystyka. Traktuję to jako lekką rozgrzewkę przed większym projektem, za który zabieram się od dłuższego czasu. No i bawię się czasem przeszłym. Jeśli dam radę napisać to, być może wezmę się za coś poważniejszego. Byłoby mi jednak miło gdybym usłyszała na temat tego, co udało mi się napisać, jakieś opinie. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby zawierały one w sobie trochę narzekań na to, co w moim stylu pisania nie jest fajne, i co powinnam zmienić. Krótko mówiąc, niezmiernie ucieszy mnie szczypta krytyki.
Dedykuję całe krótkie opowiadanko Glorce i Klaudii, bo to dzięki nim zawsze odnajduję w sobie trochę siły, aby powrócić do pisania, i to one najbardziej mnie w tym wszystkim wspierają.
~
Pożądanie było nieznośne. Frank nienawidził sposobu, w jaki wyżerało od środka całą jego racjonalność i wszystkie typowo ludzkie uczucia, które do niedawna mógł sobie jeszcze przypisać. Nienawidził tego, że jedno idiotyczne pragnienie, wkradające się do jego umysłu, diametralnie zmieniało go w jeszcze gorszego potwora od tego, którym rzeczywiście był. Nienawidził budzić się w środku nocy z tym okropnym uczuciem w okolicach podbrzusza, z zaciśniętym ze zdenerwowania gardłem oraz z niemożnością ponownego zaśnięcia. Nienawidził wieczorów, ponieważ wtedy całe otoczenie ucichało i głos pożądania, rozlegający się w głowie Franka, robił się coraz głośniejszy, coraz bardziej nie do zniesienia, i równocześnie nienawidził dni, bo po raz kolejny musiał stanąć przed łazienkowym lustrem, aby przemyć wodą policzki, i był zmuszony patrzeć na twarz monstrum, w które powoli się przeobrażał.
To minie okazało się wszystkim, co usłyszał od swoich przyjaciół ze stada. Mimo iż na samym początku wszystko mu wyjaśnili i zaznaczyli, że w razie jakichkolwiek kłopotów Frank mógł na nich liczyć, nigdy więcej już nie wrócili do tego tematu oraz nie ponowili tej przyjacielskiej oferty, więc Frank zaczął radzić sobie na własną rękę. Cóż... próbował. Miał nadzieję, że reszta nie zauważy żadnej różnicy między jego normalnym wyrazem twarzy, a tym, który przywdziewał, gdy dopadała go cholerna, seksualna frustracja, jednak zaciśnięte mocno szczęki oraz pogryzione wargi naprowadzały ich tylko na jeden trop. Niekiedy Ray próbował nawiązać jakąś luźną rozmowę, aby zobaczyć jak Frank się z tym wszystkim miewał, ale z jego lakonicznych, wymuszonych odpowiedzi sam wywnioskował, iż chłopak nie miał ochoty na jakiekolwiek pogawędki.
- Tylko się pilnuj, szczeniaku. Nie chcemy tu przecież większych problemów – powiedział kiedyś żartobliwie, a Frank wyczuł, iż przez tę współczującą wesołość chciał załagodzić powagę ostrzeżenia, które zawarł w dwóch lakonicznych, zabarwionych śmiechem zdaniach. Tak naprawdę Ray był z tego wszystkiego tak radosny, jak i sam Iero. Być może niewielkie doświadczenie oraz niskie zaufanie, jakie żywił w stosunku do młodego wilkołaka, kazały mu mieć oko na Franka oraz jego rzekome występki. Pewnie gdyby nie czuł w stosunku do swojego przewodnika jakiegoś respektu i gdyby nie był aż tak poirytowany samym sobą, poprosiłby Raya, aby przestał przy każdej możliwej okazji zerkać kątem oka w jego kierunku, oraz by dał sobie spokój ze śledzeniem go nawet w drodze do sklepu po jakieś drobne sprawunki dla całego stada, ale Iero po prostu udawał, że nic nie zauważał, próbując skupić się na byciu dobrym, posłusznym szczeniakiem.
Szczeniakiem. Nienawidził tego określenia, ale nawet ciche, wyrażające niezadowolenie wzdychanie, którym posługiwał się ilekroć któryś z towarzyszy nazywał go w ten sposób, nic nie zmieniało. Wywoływało tylko jeszcze szersze uśmiechy na ich twarzach, zupełnie jakby Frank był małym, śliniącym się bobasem, nad którym poczciwi dorośli od czasu do czasu się rozczulali. Kiedyś Iero zapytał Boba czy istniała szansa, aby to określenie kiedykolwiek zostało z niego zdjęte.
- Dopóki przechodzisz ten okres, jesteś naszym małym, słodkim szczeniaczkiem – odpowiedział i poczochrał jego ciemnobrązowe, już dosyć przydługie włosy w taki sposób, jakby Iero był jego ulubionym, młodszym bratem, na którego pytania on sam cierpliwie i z pobłażliwością odpowiadał. Tego Frank także nienawidził. Chociaż miał już osiemnaście lat i od dawna nie potrzebował opieki, wciąż pozostawał najmłodszym członkiem stada, przez co reszta traktowała go niczym głupiutkie dziecko, które nie miało żadnego pojęcia o złym, otaczającym je świecie.
Mimo wszystko, Bob był jedynym członkiem watahy, jakiego Iero darzył prawdziwą, niesplamioną jakimikolwiek nieporozumieniami sympatią i choć żadne z nich nie mówiło o tym na głos, wiedział, że mógł mu ufać w każdej kwestii. Pewnie gdyby Frank nie był tak zażenowany całym swoim pożądaniem, które stawało się coraz cięższe z każdym kolejnym dniem, poprosiłby go o jakąś radę albo zapytałby chociaż jak on radził sobie, gdy przechodził ten okres, ale w takich kwestiach wstyd brał górę nad gubiącą się coraz częściej racjonalnością. Bob, znany ze swojego empatycznego usposobienia, najwyraźniej wyczuwał, iż Frank miał się z tym wszystkim nie najlepiej, bo często klepał go po plecach w pocieszającym geście, na co ten tylko przymykał powieki oraz zaciskał zęby, byleby nie stracić nad sobą kontroli. Starszy przyjaciel nie miał pojęcia, że nawet tak zwyczajnie koleżeński dotyk sprawiał, iż wszystko wydawało się jeszcze gorsze oraz drażniące, a Iero nie był na tyle śmiały oraz egoistyczny, aby mu to powiedzieć. Teoretycznie rzecz biorąc Bob musiał wiedzieć, w końcu każdy młody wilkołak kiedyś przez to przechodził, ale najwidoczniej zdążył już o wszystkim zapomnieć. Frank miał nadzieję, że pewnego dnia on również pogrzebie w zakamarkach swojej pamięci to obrzydliwe, uciążliwe pragnienie, które z dnia na dzień czyniło go mniej ludzkim niż zazwyczaj.
Tamtej nocy Frank znowu został gwałtownie wyrwany ze snu, w którym spacerował nad brzegiem spokojnego, szumiącego przyjemnie strumyka, przez nagłe ukłucie pożądania, rozprzestrzeniające się po całym jego ciele oraz umyśle niczym złośliwa, żądna przejęcia kontroli nad całym organizmem trucizna. Wciąż z zamkniętymi mocno powiekami, przyciskając twarz do poduszki, jakby w nadziei, że wchłonie ona wszystkie niewygodne myśli, Frank spędził kilka kolejnych minut na próbie powrotu do swojego kojącego, słodkiego snu, z którego przed chwilą tak gwałtownie go wyrzucono. Starał się wyobrażać sobie strumyk, przy którym nie tak dawno temu odbywał nocną przechadzkę, oraz w którym moczył swoje stopy; odtworzyć w głowie odgłos delikatnych, szumiących, prących cały czas naprzód fal, znowu ujrzeć kawałek słońca schowany za pełnymi liści, rozłożystymi gałęziami drzew. Próbował wrócić do tego słodkiego, łagodnego stanu, w jakim znajdował się jeszcze kilka minut temu, do momentu, kiedy z wyimaginowanej wody zaczęły wyłaniać się nagie postacie bez twarzy, o nieokreślonej tożsamości i o pustych dłoniach, lgnących do poznawania własnego ciała. Frank z rozdrażnieniem zrzucił z siebie ciepłą, miękką kołdrę, zaledwie ten budzący odrazę obraz znalazł swoje miejsce w jego głowie. Nie chciał o tym myśleć. Nie chciał o tym myśleć w taki sposób i w takich okolicznościach. Pragnął to kontrolować i, przede wszystkim, pragnął wreszcie normalnie przespać przynajmniej pięć godzin. Wciąż pamiętał pierwsze noce po swojej przemianie, kiedy to z powodu buzującej w żyłach, nowej energii nie był w stanie zmrużyć oczu nawet na minutę. Ta cała niemożność zaśnięcia... Frank ledwo to znosił. Lubił łóżko, które Ray ustawił w jego pokoju, oraz na którym spędził prawie wszystkie swoje nocy od przemiany – czy to na śnie, czy to na pełnym westchnień przewracaniu się z jednego boku na drugi. Lubił też sny, nawet te najgłupsze, najbardziej bezsensowne, bo gdy przy śniadaniu dzielił się nimi z Bobem, zawsze spotykał się z jego szczerym, pełnym niedowierzania chichotem. Po prostu lubił spać i nie potrafił pogodzić się z obecnym, bardzo męczącym stanem rzeczy.
Wyślizgnął się spomiędzy swojej pościeli, ignorując wypalające wnętrzności pragnienie oraz drżenie dłoni, które zbliżyły się niebezpiecznie do jego własnego ciała, chcąc ulżyć mu w tej dokuczliwej przypadłości. Gotowe do działania ręce na chwilę zamarły w powietrzu, czekając na rozkazy wydawane przez mózg Franka, pracujący w tamtym momencie na najwyższych obrotach. Dotknąć się czy nie? Ulec tym niedorzecznym, uporczywym pragnieniom czy spróbować je zwalczyć? Iero westchnął, a potem zacisnął dłonie w pięści, zacisnął wargi tak mocno, że aż poczuł głęboki ból, a potem podniósł się ze swojego łóżka.
Nie był słaby. Nie miał zamiaru przegrać z czymś tak żałosnym, jak pragnienie.
Postawił swoje obnażone stopy na zimnej drewnianej podłodze, która skrzypnęła alarmująco, gdy tylko Frank podniósł do pionu całe swoje ciało. Przewrócił oczami na ten stłumiony jęk starych desek, zupełnie jakby były one zbyt troskliwym, nieznośnym rodzicem, przyłapującym swoje dziecko na wymykaniu się z domu, a potem zmrużył oczy i przyjrzał się uważnie zegarowi stojącemu na prowizorycznej szafce nocnej, która tak naprawdę była pomalowanym na czarno, mocnym, tekturowym pudełkiem. Czwarta nad ranem. Iero westchnął po raz kolejny. Wzdychanie od zawsze było jego niezastąpionym sposobem na wyrażanie swojej opinii o tym, co aktualnie się działo, lub w ogóle – o świecie.
Powoli zaczął wciągać na siebie ubrania, które poprzedniego wieczoru rozrzucił gdzieś przy łóżku, nie zawracając sobie głowy porządkiem. W tym pokoju nie istniał jakikolwiek ład. Frank od zawsze kładł rzeczy tam, gdzie akurat znajdywał dla nich miejsce, i nigdy nie miał kłopotów z ich późniejszym odnalezieniem. Wiedział, że ubrania, które miał na sobie wcześniejszego dnia, leżały na krześle przy stoliku, gdzie zawsze odkładał swoje ulubione książki, do jakich często powracał, a kartki z najważniejszymi zapiskami lądowały w pierwszej szufladzie szafki stojącej najbliżej drzwi. Ilekroć ktoś próbował położyć kres temu indywidualnemu, perfekcyjnemu bałaganowi, Frank kompletnie nie potrafił się odnaleźć. Wkraczał w strefę chaosu, z której trudno było mu się z powrotem wygrzebać na neutralną powierzchnię.
Gdy już się ubrał, zważając oczywiście na typową, sierpniową pogodę, która nawet z rana nie bywała kapryśna, i gdy zasznurował ukrywaną pod łóżkiem parę awaryjnych butów, postąpił jeszcze kilka kroków po skrzypiącej tu i ówdzie podłodze, kierując się w stronę średniej wielkości okna – jedynego w całym tym pokoju, co czyniło go tak błogo zacienionym nawet za dnia. Jako iż niewielki, dwupiętrowy domek Raya był otoczony drzewami, w dodatku stojącymi obok siebie w niewielkich odległościach, do środka pomieszczenia, w którym sypiał Frank, przedzierało się naprawdę niewiele światła. Prawdę mówiąc, gdyby nie dziwne, zniekształcone cienie poruszanych przez wiatr gałęzi, które nocą osiągały nieprawdopodobne wielkości oraz potrafiły nawet zmieniać kształty, bardzo by mu to odpowiadało. To nie tak, że Iero bał się mroku oraz jego towarzyszy, po prostu bogactwo własnej wyobraźni już za dnia wykańczało go tak straszliwie, iż wieczorami marzył tylko o długim, nieprzerwanym śnie.
Otworzył okno i pozwolił na to, by świeżość porannego, wakacyjnego powietrza zmyła z jego oblicza resztki znużenia, dodała mu nowej energii oraz cierpliwości do pragnień, które atakowały go coraz gwałtowniej. Przez chwilę tkwił tak w bezruchu, wystawiając twarz w kierunku nowego, rozpoczynającego się dnia, a potem usadowił się na niewielkim parapecie i przełożył nogi przez otwarte okno tak, że wisiały one w powietrzu, co najmniej na cztery metry nad ziemią. Starając się nie narobić zbyt wielkiego hałasu, Frank ześlizgnął się z parapetu po zewnętrznej stronie i już po kilku sekundach stał obiema odzianymi w zwyczajne, czarne trampki stopami na twardej ziemi, pokrytej naturalnie zroszoną, delikatną trawą. To była śmieszna wysokość. Iero nie lękał się takich nawet jako człowiek, więc czego mógłby się obawiać, posiadając trochę nadprzyrodzonej mocy?
Jeszcze przez chwilę nasłuchiwał jakiegoś rzekomego, nagłego poruszenia po drugiej stronie muru, ale kiedy nic się nie stało, ruszył przed siebie. Spacerem mijał pierwsze drzewa, siedzące na ich drzewach, ćwierkające czasami ptaki oraz skapujący z ich zielonkawych, drobnych liści świt. Gdy przeszedł już wystarczającą odległość, zaczął biec. Niezbyt szybko, co by nie zmęczyć się po kilku minutach, ale wystarczająco, żeby zostawić w tyle wszystkie uporczywe pragnienia, które nie dawały mu spać. Biegł, skupiając się na policzkującej jego twarz świeżości tego dnia oraz na utrzymaniu równego tempa, pozwalając, by kolejny kawałek napięcia uchodził z niego wraz z każdym następnym przebiegniętym metrem.
Bieganie miało właściwości oczyszczające. Kiedy Frank był zwyczajnym człowiekiem, nie uprawiał żadnego sportu i nie poddawał się żadnej aktywności fizycznej, zniechęcony kiepską kondycją, nad którą należało przecież systematycznie pracować. Gdy jednak został ugryziony, dostając w prezencie do tego trochę więcej nadludzkiej mocy oraz wytrzymałości, musiał zacząć coś robić, aby uwolnić z siebie nadmiar energii. W ten sposób Frank odkrył, że lubił biegać. Podczas wykonywania tej czynności, razem z potem ulatniały się z niego wszystkie toksyny zanieczyszczające jego głowę, a późniejszy, lekki ból mięśni dodawał mu pewności siebie i poczucia, że coś robił. Potrzebował tego. Potrzebował konkretnego zajęcia, by nie zwariować, nie zacząć odreagowywać wszystkiego na sobie, w zły sposób.
Im dłużej Frank biegł, tym bardziej czuł się zmęczony, wyciszony i swobodny. Włosy już poprzylepiały się do mokrej twarzy, a tył przewiewnej koszulki stał się nieprzyjemnie wilgotny, ale Iero zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy nie miał już siły złapać oddechu. Oparł się o najbliższe drzewo, przez chwilę po prostu wdychając leśne, czyste powietrze, a potem położył dłonie na wysokości kolan, schylił się i odpoczywał, próbując przestać ziać jak wykończony pies. Właściwie nie do końca wiedział o co chodziło z tą pozycją, ale ułatwiała oddychanie, pozwalała mu szybciej wrócić do normalności po tak intensywnej pracy całego organizmu i umożliwiała podjęcie kolejnego wymagającego wysiłku wyzwania. Iero spędził w tym ustawieniu co najmniej dwie minuty, próbując zregenerować siły tak bardzo, jak tylko mógł, oraz obserwując powietrze, opuszczające jego własne usta w postaci białych, niewielkich obłoczków pary, która w ciągu ułamka sekundy znikała wśród rześkiej atmosfery.
Kiedy już uspokoił oddech i z powrotem uniósł swój tułów do pozycji pionowej, aby rozejrzeć się dookoła ostatni raz przed drogą powrotną, dostrzegł zmianę. Wśród gęstych drzew, rzucających gdzieniegdzie groźne cienie nawet za dnia, zauważył widmo ludzkiej sylwetki. Wyczuwając możliwe zagrożenie, cały się nastroszył. Zmrużył oczy i wyostrzył wszystkie swoje zmysły, zwłaszcza węch, który od momentu metamorfozy stał się najistotniejszą wskazówką do określenia tożsamości danego osobnika, kluczem do odpowiedniego ocenienia pobliskiego niebezpieczeństwa czy impulsem, nakazującym ucieczkę w przypadku poważnych kłopotów. Frank pociągnął nosem, starając się zorientować w całej sytuacji oraz poznać zapach nieznajomego. Woń wydała się mu... ekscentryczna. To nie był ani sposób, w jaki pachnieli ludzie, ani charakterystyczny, mocny aromat wilkołaka, który Iero nauczył się już rozpoznawać nawet ze znacznej odległości. Osobnik stojący na kilka metrów przed nim, próbujący ukryć swoją obecność wśród drzew, był czymś innym. Czymś nowym.
- Sfrustrowany seksualnie szczeniak, co? Czuć cię aż tutaj.
Iero zadrżał, gdy usłyszał jego głos. Był męski, ale miły dla ucha. Trochę zachrypnięty, trochę szklany. Zupełnie jakby dochodził z odległości większej niż tylko kilka metrów, i jakby w drodze do uszu drugiego człowieka mógł się lekko ponadtłukiwać. Frank chciał odpowiedzieć od razu, ale przypomniał sobie jak zwyczajnie, jak nieciekawie brzmiała jego własna barwa głosu i poczuł się onieśmielony. Minęła chwila nim otworzył usta i zebrał się w sobie, aby nawiązać z nieznajomym kontakt.
- Nie jestem sfrustro...
- Nie teraz.
Przewrócił oczami z poirytowaniem. Ludzie lub po prostu istoty, które lubiły przerywać bądź wtrącać się w to, co akurat miał do powiedzenia, zawsze działały na jego nerwy. Frank uważał taką postawę za całkowity brak szacunku do rozmówcy, więc o ile wcześniej był do ukrywającego się osobnika nastawiony dość neutralnie, teraz wydawał się zniechęcony.
- Mógłbyś przestać chować się w tych krzakach - powiedział z lekką, lecz wystarczająco wyczuwalną zjadliwością, na którą zdobywał się tylko w szczególnych przypadkach. - To nie wygląda korzystnie.
O dziwo, odpowiedzią, jaką otrzymał, był śmiech. Śmiech, który postawił do góry wszystkie włoski na odkrytych rękach Franka, który przedarł się przez jego ciało, i który opadł na samo dno jego żołądka, wywołując tym samym specyficzny uścisk. Iero nie pamiętał, aby jakikolwiek inny odgłos rozbawienia wyzwalał u niego tak silną reakcję. Zamrugał oczami ze zmieszaniem, próbując przywrócić swoją świadomość do normalności, jednak wraz z chwilą, gdy postać nieznajomego wychyliła się spośród bogactw rozciągającego się w każdym kierunku lasu, zamiast zagubionego ładu zapanował tam jeszcze większy zamęt.
Zza drzew najpierw wyłonił się cień delikatnej twarzy o kolorze drobnego, pachnącego świeżą wilgocią śniegu, oraz ozdabiająca to oblicze para bystrych ślepi utrzymanych w barwie wysokich kłosów zbóż, szumiących z utęsknieniem pod smutnym, letnim niebem. Usta mężczyzny, wyglądające tak, jakby zostały zamoczone w gęstym wywarze z lekkich płatków czerwonych róż, wydawały się małe i wrażliwe. Frank był oczarowany. Zmusił się do oderwania wzroku dopiero wtedy, kiedy nieznajomy znajdował się już tylko na kilka kroków przed nim.
- Więc... – zaczął Frank po chwili ciszy, podczas której mieli okazję, aby ocenić się wzajemnie z normalnej odległości. Szczerze powiedziawszy, Iero wciąż niewiele o nim wiedział. Oprócz zewnętrznego, przyciągającego piękna, na które wilkołak od zawsze był wyjątkowo wyczulony, nie dostrzegł niczego szczególnego, a woń, która biła od tej istoty, cały czas pozostawała zagadką. Podejrzewał jednak, iż stojący naprzeciwko mężczyzna miał już na jego temat całkiem duże pojęcie. Być może właśnie to poczucie tak bardzo zbijało go z tropu. – Kim jesteś? – zapytał ze szczerą nadzieją uzyskania konkretnej odpowiedzi.
- Mam na imię Gerard.
To nie spełniało oczekiwań Franka, który pragnął jakichś pełniejszych, bardziej skrupulatnych wyjaśnień, ale jak na początek, było dobrze. Gerard brzmiało ładnie. I na pewno do niego pasowało.
- Dziwnie pachniesz – stwierdził Iero, marszcząc nos. Ta uwaga znowu wywołała u mężczyzny uśmiech. Młody wilkołak patrzył na to, jak kąciki tych drobnych, zaróżowionych ust unoszą się ku górze i odczuwał coraz większe zaciekawienie jego osobą. Nie miał pojęcia skąd to się brało i na chwilę obecną nie posiadał w sobie dostatecznie dużo racjonalności, aby zacząć się nad tym zastanawiać. To wszystko, to nagłe zainteresowanie, było jak ukłucie, które trwało tylko przez krótki moment, i po którym zaraz już nie było śladu.
- Podoba mi się twoja bezpośredniość – powiedział z rozweseleniem, przekrzywiając lekko głowę w lewą stronę i przypatrując się Frankowi tak uważnie, jakby był upartą łamigłówką, którą on sam, Gerard, miał za zadanie rozwiązać.
Iero odchrząknął ze skrępowaniem. Był bezpośredni? Nawet nie przywiązał do tego uwagi. Po prostu rozmawiał i starał się przy tym prześcignąć nadchodzący poranek. Świt coraz bardziej piął się w kierunku nieba, a on musiał wrócić do domu jak najszybciej, aby Bob i Ray nie zauważyli jego zniknięcia. Nie miał zbyt dużo czasu.
- Hm... dzięki? – mruknął i ze zmieszaniem podrapał się po karku. – Okej, słuchaj... Myślę, że powinienem już wracać. To znaczy... chętnie porozmawiałbym jeszcze trochę z kolesiem, który podglądał mnie w jakichś krzakach, ale...
- Nie podglądałem cię – przerwał mu głosem tak poważnym, że przez chwilę Franka dopadła obawa, iż zdążył go całkiem mocno zdenerwować. Gdy jednak po raz kolejny przypatrzył się twarzy nowo poznanego mężczyzny uważniej, nie zauważył pośród niej żadnej zmiany. Wciąż wydawał mu się spokojny i zrelaksowany. Nieszkodliwy. - Po prostu tam stałem.
Pokiwał głową z powątpiewaniem. Mimo że naprawdę nie chciał ryzykować rozzłoszczenia tego faceta, jego wytłumaczenie brzmiało niezbyt wiarygodnie.
- Więc tym zajmujesz się w wolnym czasie? – zapytał z ironią, wystarczająco bezpieczną i zdystansowaną, by to całe droczenie się nie zabrzmiało jak prośba o wielkiego siniaka, rozciętą wargę czy, w najgorszym wypadku, rozwaloną o najbliższy kamień głowę. Frank nigdy jeszcze nie myślał o sobie jak o samobójcy. Choć niekiedy miał ochotę przystawić sobie do skroni broń z nabojami wykonanymi z czystego srebra, zawsze jednak w pewnym momencie potrafił zrobić krok do przodu. Jakoś dawał radę.
Wyglądało na to, iż Gerard przyjął jego żart ze spokojnym zdystansowaniem. Cóż, według Iero nie prezentował się jak ktoś z krwawymi zamiarami, więc wreszcie przestał aż tak bardzo się najeżać i wytężać wszystkie swoje zmysły do granic dość rozległych możliwości. Nawiasem mówiąc, zapach mężczyzny z biegiem czasu wcale nie tracił na intensywności, więc gdy tylko uwaga Franka osłabła, odczuł wspaniałą ulgę. Cudownie było znów odetchnąć wilgotnym powietrzem, które o tej porze dnia wydawało się jeszcze żywsze niż o jakiejkolwiek innej.
- Jak masz na imię?
Zamrugał powiekami z zaskoczeniem, gdy ten łagodny, choć nieco ochrypły głos, wyrwał go z przyjemnej, leśnej kąpieli z naturalnymi, świeżymi olejkami eterycznymi rozpuszczonymi w letniej wodzie, podmywającej wnętrze jego nozdrzy oraz poszczególne części wyobraźni. Westchnął, przetarł dłonią coraz mniej przytomne oczy i oparł się plecami o korę stojącego z tyłu drzewa, nim zdobył się na odpowiedź.
- Jestem Frank. I nie mam pojęcia dlaczego ci to mówię. Nie powinienem rozmawiać z obcymi.
To było prawdą. Gdyby spojrzeć na całą sytuację z szerszej perspektywy, Iero zachowywał się kompletnie bezsensownie i nawet trochę nieodpowiedzialnie, prowadząc swobodną rozmowę z nieznajomym, w dodatku o dość podejrzanej osobowości. Wszystko wskazywało jednak na to, iż uwaga rozmówcy nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Być może był teraz trochę skonsternowany, ale nic poza tym. Patrzył na wilkołaka tymi swoimi spokojnymi, piwnymi oczami i nie wydawał się ani trochę zniechęcony do prowadzenia dalszej rozmowy.
- Co potrzebujesz wiedzieć, żeby mnie poznać?
- Czym jesteś?
Uśmiechnął się półgębkiem, a potem, naśladując wcześniejsze poczynania Franka, również oparł się plecami o znajdującą się najbliżej niego, wysoką brzozę. Biel jej kory, która w niektórych miejscach kładła kres chropowatej czerni, mogłaby zlewać się z jasną cerą Gerarda, gdyby nie ciemne, otaczające jego twarz, niedbale ułożone włosy.
- Jestem wampirem.
Frank uniósł brwi.
- Wampirem – powtórzył z niedowierzaniem, czekając na wstrzymywany dotychczas wybuch śmiechu albo głupawe zaprzeczenie. Gdy jednak zamiast tego dostał w odpowiedzi wyłącznie poważne, oczekujące klarowniejszej reakcji spojrzenie, raptownie wciągnął do płuc dużą dawkę powietrza. Znał opowieści o wampirach, przekazywane przez Raya i Boba w trakcie jakichś ważniejszych lekcji, które miały zrobić z Iero porządnego wilkołaka przystosowanego do życia w zwyczajnym społeczeństwie, a jednocześnie potrafiącego radzić sobie z nadprzyrodzonymi zagrożeniami. Prawdę mówiąc, choć Frank zawsze starał się podczas tych pouczających spotkań uważać, aby wynieść z nich jak najwięcej, w głowie zapadały mu jedynie konkretne strzępki wypowiedzi oraz barwne, sensowne historie, pozwalające na wyciągnięcie z siebie odpowiednich wniosków. O ile pamięć go nie zawodziła, i o ile Iero dobrze pamiętał opowieści Boba o długowiecznych konfliktach panujących między niektórymi rasami nadprzyrodzonych stworzeń, wilkołaki i wampiry nie darzyły się wzajemną sympatią.
Przełknął ślinę, zanim zdecydował się na odpowiedź.
- Cóż... okej. Dlaczego jeszcze nie wyssałeś ze mnie krwi co do ostatniej kropelki?
Jeśli miał zginąć, chciał zrobić to tak, jak przeżył całe swoje życie. Sarkastycznie.
- Dlaczego jeszcze nie uciekasz?
- Nie wiem. Wydajesz się niegroźny.
Gerard spojrzał na niego tak, jakby sprzedał mu całkowitą nowość, ciekawostkę odnoszącą się do wydarzeń panujących aktualnie na Ziemi albo do skandali z najbliższego otoczenia, jakiś miły absurd. Iero podejrzewał, że tak właśnie spojrzeliby na niego znajomi ze szkoły, gdyby na którejś z kolei przerwie obwieścił im wszystkim, że kryzys głodowy krajów trzeciego świata został już na dobre zażegnany.
- Naprawdę tak myślisz? – zapytał, wciąż przypatrując się wilkołakowi w tak skrupulatny sposób, jak gdyby chciał dostrzec na jego twarzy ślady kłamstwa lub zwyczajnej nieszczerości. Powoli, od niechcenia, Frank wzruszył ramionami, a potem pokiwał głową, nie rozważając ewentualnej zmiany zdania. Gerard wyglądał prawdopodobnie niczym najspokojniejsza istota na całej kuli ziemskiej. - Wszystkie wilkołaki, jakie spotkałem na swojej drodze, znikały z mojego pola widzenia po kilku sekundach, więc nigdy nie miałem okazji spróbować ich krwi – wytłumaczył, nie zapominając, aby podkolorować swoją wypowiedź tym typowym, lekkim żartem, jaki Iero zdążył już nieco poznać. - Poza tym nie zajmuję się jedzeniem szczeniaków.
- Nie jestem szczeniakiem – podkreślił Frank nieustępliwie, a następnie po raz kolejny przewrócił oczami. To niestrudzone, uparte tłumaczenie innym stworzeniom swojej rzekomej dojrzałości coraz bardziej go męczyło.
- Nie? Pachniesz jak jeden z nich. No i biegasz, czyli albo masz zbyt dużo energii, albo znalazłeś swój sposób dla załagodzenia seksualnego napięcia.
Usłyszawszy to wszystko, Frank tylko ciężko westchnął. Czując, iż zanosiło się na dłuższą rozmowę, rozsiadł się na miękkiej, leśnej ściółce, swobodnie wyciągając przed siebie nogi, a plecami opierając się o rosnące z tyłu drzewo. Gerard najwyraźniej nie miał zamiaru patrzeć na młodego wilkołaka z góry, bo po chwili również usadowił się w wygodnej dla samego siebie pozycji na wilgotnej ziemi, znad której unosił się zapach nowego, orzeźwiającego dnia.
- Nie mów o tym – poprosił, odchylając głowę do tyłu oraz wyobrażając sobie, iż wcale nie znajdował się w cichym, bujnym lesie z jakimś podejrzanie rozmownym, delikatnym wampirem, niebezpiecznie zainteresowanym wilczą psychologią. Przejmująco pragnął odciąć się od tego miejsca i przynajmniej myślami znaleźć się gdzieś na drugim końcu świata, ale zaciekawione, wnikliwe spojrzenie, jakim Gerard najwyraźniej nie miał zamiaru przestać go obdarowywać, skutecznie wszystko utrudniało.
- Dlaczego? – zadając to pytanie, znowu przekrzywił głowę. Zachowywał się tak, jakby Frank był uroczym, choć głupiutkim zwierzakiem, domagającym się o uwagę kogoś zdystansowanego i poważnego.
- Po prostu... to uciążliwe.
- Zwyczajnie sobie nie radzisz. Poskromienie tego wszystkiego wcale nie jest tak trudne, jak ci się wydaje. Poza tym twój popęd seksualny...
Frank wydał z siebie zdegustowany dźwięk i schował twarz w dłoniach, na co Gerard uniósł ze zdziwieniem brwi.
- Boże, to okropne.
- Mówisz jak sześcioletnie dziecko, obrzydzone widokiem pana i pani całujących się w telewizorze. – Kąciki ust Gerarda po raz kolejny powędrowały ku górze, tym razem w geście pełnym politowania. - Albo jak aseksualny dziwak.
- Być może jestem aseksualnym dziwakiem – odrzekł, podkreślając swoje znudzone nastawienie jeszcze jednym wzruszeniem ramion. Był? Sam nie wiedział. Zazwyczaj nie miał czasu, aby spokojnie się nad tym zastanowić. Zresztą wszystkie tego typu rozmyślania kończyły się głównie poirytowaniem i niezadowoleniem, a Frank nie lubił męczyć siebie oraz innych przebywających w jego otoczeniu osobników własnymi humorami.
- Cóż, jeśli tak to sprawa faktycznie może być uciążliwa – ton głosu Gerarda urwał się łagodnie, tak samo jak srebrzysta pajęczyna, rozciągnięta pomiędzy dwoma cienkimi, wysoko położonymi gałęziami brzozy, o którą wciąż opierał swoje plecy. - Nie rozmawiałeś o tym z resztą stada?
Frank dotknął palcami chłodnej, przyjemnie miękkiej ziemi, która idealnie, z posłuszeństwem układała się pod jego skórą. Rozmowy na takie tematy nigdy nie były jego mocną stroną. Choć teraz, przy Gerardzie, powoli przestawał czuć się jak przestraszony wagą bardziej uroczystej sprawy kilkulatek, naprzeciwko jakiejkolwiek innej osoby zapewne skuliłby ramiona i szybko uciąłby całą pogawędkę. Frank i rozmawianie... to brzmiało jak katastrofalne połączenie.
- Dlaczego pytasz?
- Jestem po prostu ciekawy.
Ta ciekawość nie wydawała się wilkołakowi ani trochę nieczysta. Prawdę mówiąc, Gerard brzmiał uprzejmie. Był jak poważny dorosły, troskliwie przystający nad dzieckiem, które jeżdżąc na rowerze rozbiło sobie kolano albo jak jeden z tych uczynnych nastolatków na wyginięciu, pomagający drżącej staruszce w zebraniu jej rozsypanych po całym chodniku zakupów. Mimo iż z reguły Iero tego nie znosił, wiedział, że nie mógł liczyć na nic innego.
- Rozmawialiśmy – wyznał w końcu opornie. - Wytłumaczyli mi... różne rzeczy. Ale raczej nie mogą pomóc w żaden inny sposób. Rozumiesz... – odchrząknął nerwowo z nadzieją, iż gerardowa intuicja była tak samo nieśmiertelna, jak i jej właściciel.
- Mogliby ci podsunąć metody radzenia sobie z...
- Nie używaj tego słowa – uciął szybko i z nieugiętością pokręcił głową, zupełnie jakby to, co wampir miał na końcu języka, było irytującą muchą, którą Frank musiał od siebie odpędzić, aby nareszcie zaznać trochę zagubionego spokoju. Gerard popatrzył na niego z pełnym litości, pytającym rozbawieniem. - To żenujące – wytłumaczył, spuszczając wzrok.
- W porządku. Mogę spróbować ci pomóc.
Iero spojrzał na swojego towarzysza z wątpliwością, nawet nie próbując jej ukryć. Co taki ktoś jak on, co taki wampir jak on, mógłby wiedzieć na temat potrzeb wilkołaka, który przechodził akurat jeden z trudniejszych okresów indywidualnego rozwoju? Gerard nie wyglądał na takiego, co mógłby posiadać na ten temat trochę więcej ponadprzeciętnej wiedzy. Prawdę mówiąc, w wyobraźni Franka, gdzie refleksje mieszały się z poszczególnymi, zebranymi już obserwacjami, wypadał wyłącznie jako całkiem dobry rozmówca.
- Ty? Niby w jaki sposób?
Naprzeciw sceptycyzmowi Franka wyszedł wyłącznie skromny uśmiech. Najwyraźniej Gerard nic nie robił sobie z niedowierzania, odciśniętego na twarzy młodego chłopaka oraz luźno wplątującego się w jego słowa. Wciąż był nieprzenikniony. Przezroczysty, a jednocześnie połyskujący. Kryształowy.
- Istnieje wiele metod, którymi nie byłbyś obrzydzony.
- Na przykład?
- Rozmawianie. Wysiłek fizyczny. Sztuka.
Frank zmrużył oczy i w zastanowieniu przygryzł wnętrze swojego policzka. Wysiłek fizyczny był w stanie zapewnić sobie sam. Miał zarówno zdrowie, jak i odpowiednie warunki, nie potrzebował niczego więcej. Jeśli chodziło o sztukę... w tym kierunku potrafił niewiele. Nie posiadał ani wystarczających umiejętności, ani zaskakujących pomysłów, ani nadzwyczajnego polotu, ani też artystycznej duszy, za pomocą której mógłby dzielić się swoją wrażliwością z przykładowym odbiorcą. Jego kreatywność pod każdym względem równała się z tą posiadaną przez najzwyczajniejszego, typowego dzieciaka z jakiegoś pobliskiego podwórka.
Pokręcił głową, bez zrezygnowania. Był w stanie uporać się z tym w pojedynkę.
- Oferuję ci coś uniwersalnego – ciągnął Gerard, niezrażony jego niemą odmową. - Mogę postarać się o wszystko, czego będziesz akurat potrzebował.
Frank przyjrzał się wampirowi uważnie. Kim on w ogóle był i dlaczego miałby chcieć w jakikolwiek sposób mu pomóc? Dlaczego aż tak starał się o uzyskanie zgody albo chociażby o skinięcie głową? Iero przywykł do bycia otaczanym opieką, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, spędzonych pod dachem Raya i Boba, którzy naprawdę opiekowali się nim jak członkiem własnej rodziny, ale nikt nigdy nie zabiegał o jego potrzebę uzyskania pomocy. Poradzę sobie sam – tak mówił, a wszyscy mu wierzyli. Nawet jeśli czasami wypływające z jego ust nie było efektem dążenia do głupiej, upartej samodzielności, ludzie nie powtarzali tej samej propozycji dwa razy. W ich oczach był dojrzałym, umiejącym dokonywać słusznych decyzji Frankiem. W ślepiach Gerarda widział odbicie małego, niepewnego jakiejkolwiek rzeczy na świecie szczeniaka.
- Nie powinniśmy być wrogami? – zapytał wymijająco, przekrzywiając głowę i pogodnie uśmiechając się kącikiem ust. Z ciekawską przekorą obserwował, jak wampir zmrużył oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią i być może doszukując się w tym, co powiedział Iero, ukrytej iluzji lub zaginionego sensu.
- Jeśli chcesz, możemy być.
- Naprawdę? – upewnił się, a w jego głosie zabłyszczało coś na wzór podekscytowania. Frank jeszcze nigdy nie miał prawdziwego wroga. Jasne, wśród wielu przewijających się przez jego życie ludzi potrafił wskazać kilku, którzy nie zdobyli jego sympatii, ale nie przypominał sobie, aby była wśród nich osoba, jaką z całego serca nienawidził. Zazwyczaj trafiały się mu przypadki, które obdarowywał tylko niechęcią.
Gerard wzruszył ramionami. Po jego twarzy błąkał się uśmiech.
- Wrogowie z korzyściami. To brzmi dobrze.
- Prawdę mówiąc, nie wyglądasz jak mój wróg.
To go rozbawiło. Charakterystyczny, miękki śmiech ponownie rozbrzmiał wyłącznie między ich dwójką, nie docierając do żadnych trzymających się kurczowo gałęzi, pływających w delikatnym słońcu liści ani do zielonych źdźbeł trawy, zastygłych w oczekiwaniu na chociażby najmniejszy podmuch wiatru. Frank pomyślał, że śmiech Gerarda był jednym z piękniejszych odgłosów, jakie jego uszy miały okazję wychwycić.
Wsłuchując się w ten dźwięk, przypomniał sobie o czasie. Choć powinien był uważać na niego bezustannie, przy prowadzeniu rozmowy uciekające sekundy zeszły na drugi plan i teraz Iero próbował wyobrazić sobie jak wiele minut prześlizgnęło się obok niego bezszelestnie od momentu, kiedy wpadł w kalejdoskop konwersacji z Gerardem. Która mogła być godzina? Szósta? Wpół do siódmej? To nieistotne. Już dawno powinien był udać się w drogę powrotną.
- Myślę, że sobie poradzę – powiedział wreszcie, podnosząc się do pozycji pionowej i na oślep otrzepując swoje spodnie z prawdopodobnego brudu ziemi. Wampir nawet nie drgnął. Wciąż siedział przy swojej brzozie i spokojnie, bez mrugnięcia okiem obserwował wszystkie poczynania Franka. Jego niewzruszone spojrzenie sprawiało, że Iero czuł się coraz mniej komfortowo. Odchrząknął. - Przynajmniej spróbuję. Jak na razie bieganie mi pomaga.
- W razie czego, możesz na mnie liczyć. Mieszkam na końcu Newark, w pobliżu lasu.
- Naprawdę lubisz te klimaty, co? – Wesołość w jego głosie znalazła swoje miejsce także na twarzy Gerarda, który powitał kolejną uwagę Franka jedynie pobłażliwym uśmieszkiem. - Dzięki. Do zobaczenia... może.
- Uważaj na siebie, Frank.
Pokiwał głową, a potem odwrócił się i spiesznym krokiem, który już po chwili przeobraził się w swobodny bieg, zaczął zmierzać w kierunku domu, pozwalając na to, aby przyjemne słońce delikatnymi ruchami głaskało go po policzkach.
Wyglądało na to, że Gerard nie tylko dziwnie pachniał.
No i gdzie ten szit i banał? Moim zdaniem zapowiada się na bardzo ciekawe i dobrze napisane opowiadanie. Co do krytyki, to niestety, nie masz co na mnie liczyć, mi się wszystko podoba :D
OdpowiedzUsuńŻyczę weny i czekam na więcej :)
Przepraszam za te nieporadnie złożone zdania, to mój pierwszy komentarz ;_;
OMG! Zapowiada się świetnie! Dawno nie czytałam polskiego fica o wampirach i wilkołakach, więc na pewno będę tu wpadać. Cieszę się, że wróciłaś, i to w jakim stylu! Naprawdę super wyszedł ci ten rozdział, więc nie mrucz, tylko pisz dalej. Kocham <3.
OdpowiedzUsuńxoxo Kot
To jest bardzo, bardzo ładnie ;__; Uwielbiam to ♡ Ogólnie przeczytałam wszystko, co jest na blogu i bez dwóch zdań mogę stwierdzić, że przepięknie piszesz. I nie wmawiaj sobie, że tak nie jest, ot. Dużo weny i pomysłów życzę ♡
OdpowiedzUsuń