piątek, 28 lutego 2014

This Is How I Dissapear [3/4]

A więc trzecia część. Im dłużej się temu przypatruję, tym bardziej wydaje mi się to beznadziejnie. Aktualnie kończę czwartą i nie tak dawno doszłam do wniosku, że mogłabym w sumie wstawić tamtą jedną, ostatnią część jako zwykłą miniaturkę, bo cała reszta nic nie wnosi. Ale skoro już zaczęłam to skończę.
Nie mam pojęcia co będę wstawiać, kiedy już to zakończę. Chciałabym zacząć jakieś opowiadanie, właściwie mam kilka pomysłów, ale żaden nie wydaje się dostatecznie dobry.
Okej, kończę. Dziękuję tym, którzy to czytają. I przepraszam za beznadziejną długość tej części. Myślę, że ostatnia nie będzie aż tak krótka.

~

Gerard patrzy na odbicie swojej bladej twarzy w szybie okna apteki i nie wie, czy jest zadowolony z tego, co widzi. Dostrzega wąskie, zaciśnięte mocno usta, zaczerwienione policzki, okrągłe, beznamiętne oczy, których barwa to mieszanka ciemnej, matowej zieleni oraz jasnego, ciepłego brązu. Myśli o tym, dlaczego tak bardzo nie lubi na siebie patrzeć. Czuje, iż gdyby tylko mógł, wcisnąłby na swoją głowę papierową torebkę, żeby już nigdy nikt nie musiał widzieć ani jego, ani całej ukrywanej wewnątrz brzydoty. Musiałby jednak wyciąć dwie większe dziurki na oczy, aby być w stanie bez trudu przemieszczać się szarymi ulicami, nie prosząc nikogo o pomoc oraz nie wpadając na inne osoby. Zakryłby całego siebie, schowałby wszystkie okropieństwa swojego wyglądu, aby przechodzący nieświadomie obok niego, niewinni ludzie nie musieli na to patrzeć, a także aby później nie oglądali się za nim i nie dziwili, jak ktoś tak bardzo brzydki oraz zły ma w ogóle odwagę, by opuścić mury swojego mieszkania. Widzieliby tylko jego oczy, które i tak skrywają w sobie dużo więcej bezwzględnego okropieństwa niż ktokolwiek śmiałby przypuszczać. Oczy potwora.
Natychmiast, mechanicznie kręci przecząco głową, jakby pragnął zaprzeczyć wszystkim myślom, które właśnie przemknęły nieposłusznie przez jego umysł. Źle jest tak myśleć o sobie i gardzić swoim istnieniem, swoim wyglądem, swoją osobowością. Frank nie chciałby, żeby Gerard oceniał siebie w ten sposób, to jasne. A jednak nie potrafi walczyć z tymi ogromnymi myślami, kiedy jest kompletnie sam, kiedy czuje, jak wiatr zwątpienia uderza w jego ciało i ze wzburzeniem porusza ciemnymi włosami na wszystkie strony, przymusza powieki do zamknięcia, mimo że Gerard nie przestaje prowadzić walki z tym nagłym atakiem, który niesie za sobą przeraźliwe zimno, mimo iż próbuje się przed nim ochronić. Pochyla wtedy swoją ciężką głowę przed chłodnym powietrzem, składa mu hołd, aby się uratować, i w pewien sposób już jest pokonany. Wiatr wkrótce odchodzi, ale przyniesione przez niego zimno utrzymuje się na ludzkiej twarzy jeszcze przez długi czas, złośliwie osiada na policzkach, które zaraz czerwienieją. Z zimna, z wysiłku oraz ze wstydu. Może kiedyś, gdy po raz kolejny poczuje ten charakterystyczny powiew na całym swoim ciele, będzie na tyle odważny, by unieść swój podbródek wysoko, w kierunku nieba, patrząc wiatrowi prosto w jego niewidzialne oczy i nie bojąc się ich smutnego chłodu?
Tak. Może kiedyś.
Czy jestem aż tak obrzydliwy, Frank? Dlaczego tutaj nie przyjdziesz i nie powiesz tego, co o mnie myślisz? Chciałbym usłyszeć to z twoich ust, żeby już nigdy nie zapomnieć. Gdzie jesteś?
Ktoś coś krzyczy, ale Gerard nie rozumie o co chodzi. Patrzy na swoje niewyraźne odbicie w tej przybrudzonej szybie i myśli o tym, co zrobiłby oraz powiedział, gdyby Frank wrócił. Odtwarza w swojej głowie wypowiadane własnym głosem słowa, które nigdy nie opuszczą jej wnętrza. Stara się, aby niewerbalnie formułowane przez niego zdania nie brzmiały żałośnie, niedojrzale oraz desperacko, ponieważ nie chce po raz tysięczny wzbudzać w kimś uczucia litości, ale to mu się nie udaje i Gerard zaczyna myśleć, że tak naprawdę jest żałosny, niedojrzały oraz desperacki. Nikogo w tej kwestii nie oszuka, a już na pewno nie siebie.
- Gerard, Gerard! - ktoś go woła i Way musi użyć całej swojej wewnętrznej siły, by oprzeć się ukłuciu zawodu, jakie dosięga już jego serca. Osoba, która krzyczy jego imię, nie ma głosu Franka. Naprawdę myślał, że sprowadzi go tutaj nagle swoim rozpaczliwym monologiem, którego ani Iero, ani nikt inny właściwie nie może usłyszeć?
Żegna się ze swoim odbiciem oraz odwraca w stronę, z której dochodzi głos. Jeszcze przez sekundę myśli o swojej twarzy wymalowanej na płaszczyźnie zimnej szyby i zastanawia się nad tym, jak powinien spróbować nauczyć się ją akceptować. Nie jest pewien, ale podświadomość cicho szepta, że nawet Frank mógł mieć w przeszłości problemy z polubieniem własnego oblicza. Gerard po raz kolejny czuje, jak smutek oraz żałość obejmują go wspólnie za szyję trochę ciaśniej niż powinny. Ile to razy żartobliwie, z drobnym uśmiechem na ustach pytał, czy Frankie aby na pewno go kocha i dlaczego nigdy nie zapytał o to, czy kocha siebie?
Gerard próbuje nie nazwać siebie w myślach egoistycznym dupkiem bez serca. Sam nie wie, jak to naprawdę jest z Frankiem. Czuje, że w pewien sposób wyobraża sobie niepokojąco dużo rzeczy na jego temat i z każdym kolejnym wymysłem oddala się od prawdy na temat człowieka, którego przecież tak dobrze zna. To na pewno przez te mroźne dni. Zimowe powietrze cały czas ochładza pamięć Gerarda i to naprawdę nie w porządku, ale nie może na to nic poradzić.
Kiedy już się odwraca, dostrzega dość wysokiego, modrookiego mężczyznę w ciemnoniebieskiej, ogromnej kurtce, przez którą na pewno nie przedzierają się żadne pojedyncze, spadające z nieba od czasu do czasu płatki śniegu albo jakiekolwiek inne strzępki mrozu. Uśmiecha się do Gerarda szeroko, ale ten uśmiech jest w pewien sposób smutny - Gerard dostrzega niepewność tkwiącą gdzieś na końcu jasnych oczu tego człowieka. Way nie może nie pomyśleć, iż podobny wyraz na swych twarzach utrzymują wszyscy podchodzący bliżej niego ludzie.
- Cześć! - mówi wesołym, melodyjnym głosem, który wydaje się Gerardowi miły oraz znajomy, ale tak naprawdę wspomnienie o nim znajduje się zbyt głęboko w jego pamięci, by mógł ot tak po nie sięgnąć oraz dowiedzieć się, z kim właściwie ma do czynienia. To dość niepokojące, jednak nie na tyle, aby zaprzątało głowę Way'a przez dłuższą chwilę. Jest przyzwyczajony do nagłych niespodzianek, które co jakiś czas sprawia mu jego pamięć. Po świecie mniej lub bardziej bezszelestnie przesuwa się milion innych powodów do zmartwień, więc dlaczego zaprzątać sobie głowę akurat czymś tak błahym? - Dobrze cię znowu widzieć - dodaje zaraz i, o dziwo, Gerard czuje, że to wyznanie jest szczere.
- Dziękuję. Ciebie też - mówi łagodnie, nie wiedząc czy kłamie, czy też nie. Mimo wszystko mężczyzna nie sprawia złego wrażenia, wręcz przeciwnie - uśmiecha się przyjaźnie, a w jego jasnych oczach Gerard nie wychwytuje niczego złośliwego. Nie dostrzega w nich nawet krzty litości. Way co prawda nie pamięta tego człowieka, ale widzi w nim kogoś dobrego, więc w końcu decyduje, że może pozwolić sobie na drobny, szczery uśmiech.
- Co słychać?
Gerard, zastanawiając się nad odpowiedzią, postanawia nie myśleć o swojej szwankującej pamięci, o zmarłej matce i powracającym co jakiś czas wspomnieniu, co do którego prawdziwości cały czas nie ma pewności, o wizycie w jasnym gabinecie pana Atterberry'ego, o zbolałym spojrzeniu Mikey'ego, kiedy Gerard tak nagle czule go objął, o niespodziewanym zniknięciu Franka, jakie odkrył zaledwie kilka godzin temu. Wyobraża sobie, iż wcale nie jest znienawidzonym przez siebie samego Gerardem, pogrążonym na wpół w bólu i na wpół w potężnej nicości, któremu cały czas umykają jakieś małe, lecz ważne szczegóły oraz wspomnienia, który został złamany przez nieznanego mu psychoterapeutę, który cierpi z powodu straty ukochanego, który sam siebie w myślach określa mianem żałosnego desperata, który od samego rana trzyma łzy w swoich oczach i dzielnie nie pozwala im stamtąd wypłynąć, którego prześladują myśli o byciu złym starszym bratem, który przed chwilą patrzył w okno apteki, nie obserwując krzątających się wokół półek z lekarstwami farmaceutek ani ustawionych w niedługą kolejkę ludzi, lecz patrząc na swoje własne, jawiące się tam oblicze z pobłyskującą w głębi piwnych oczu niechęcią. Myśli, że jest Gerardem, który nie czuje zbyt wiele i czeka, aż jego brat wyjdzie z apteki.
- Wszystko dobrze, czekam na Mikey'ego - odpowiada, gdy gęste, kręcone włosy okrywające dotychczas twarz mężczyzny ze wszystkich stron, teraz zaczynają unosić się na zimnym wietrze, który porusza szalikami przemieszczających się ulicami ludzi oraz nagimi gałęziami pogrążonych w zimowym śnie drzew. Gerard przez bardzo krótką chwilę patrzy na rozwichrzoną fryzurę swojego towarzysza i po cichu uważa za całkiem zabawny sposób, w jaki się teraz odchyla. - A co słychać u ciebie?
Mężczyzna wzdycha krótko i pozwala, aby jego własny oddech, opuściwszy usta, zamienił się w jaśniejącą parę powietrza, unoszącą się do góry, a potem rozpraszającą w mroźnej atmosferze owego styczniowego dnia. Gerard obserwuje to z jakimś czułym, lecz odległym wzruszeniem w oczach, zupełnie jak gdyby cicho zazdrościł temu martwemu obłoczkowi takiego szybkiego, niedostrzegalnego przez większość ludzi odejścia, jednocześnie mu współczując. Myśli, że nawet taki mały oddech chce istnieć trochę więcej niż kilka sekund.
- Christa się rozchorowała, właśnie idę kupić jej lekarstwa. Poza tym... chyba jest w porządku - mówi wreszcie, odgarniając z twarzy kilka pasm włosów, którymi nie przestaje bawić się wiatr. Przez chwilę milczą, Gerard z lekkim skrępowaniem patrzy swojemu rozmówcy w oczy. Wreszcie mężczyzna nabiera sporą dawkę powietrza do swoich płuc i niepewne słowa zaczynają wypadać z jego ust, układając się w zdania: - Brakuje mi naszej muzyki. To jest dziwne, wiesz? Czasami chodzę po domu i nie wiem co ze sobą zrobić, biorę do ręki gitarę, próbuję grać, ale nie jestem w stanie odtworzyć naszych melodii. Tęsknię za naszym składem, za naszymi próbami. Nie zdążyliśmy się nawet porządnie rozkręcić, a byliśmy takim dobrym zespołem...
Kiedy przestaje mówić, wytwarza się między nimi gęsta cisza. Jego cała wypowiedź zawiera w sobie zbyt dużo niewiadomych, by Gerard po prostu mógł to zrozumieć, więc nie wie, co powinien odpowiedzieć. Nie rozumie o co właściwie tutaj chodzi, ale potrafi wyczuć, iż nić, którą zawiesza pomiędzy nimi mężczyzna, wypowiadając wszystkie te słowa, jest w pewnym sensie smutna, pełna tęsknoty oraz przepraszająca. Jest jak ten deszczowy, jesienny dzień, który obserwujesz zza okna ozdobionego spływającymi cały czas w dół strużkami wody: widzisz coraz większe kałuże, które tworzą się na nierównej powierzchni chodnika, słyszysz, jak ciężkie krople odbijają się od twojego parapetu z charakterystycznym odgłosem, dostrzegasz gdzieniegdzie spieszącego do własnego domu człowieka z parasolką albo bez, i jesteś wdzięczny losowi, że możesz w taką pogodę przesiadywać spokojnie w ciepłym mieszkaniu, ale równocześnie chcesz wyjść na zewnątrz, dotknąć swoimi palcami zimnego deszczu, nieumyślnie postawić nogę w głębokiej kałuży, zakosztować tego świeżego, mokrego powietrza, jakie spokojnie zawisa nad wilgotną ziemią. W pewien tajemniczy sposób chcesz być wyobrażonym przez siebie samego, bezpańskim, mokrym psem, który podczas takiej ulewy chowa się pod jakimś niewielkim daszkiem, podkulając swój ogon, żeby zaobserwować deszcz z bliska, żeby przez chwilę mieć powody do tego, by czuć się opuszczonym, żeby zobaczyć, czy jakiś wrażliwy człowiek nie zabierze cię do swojego mieszkania. To jest właśnie to, co czuje Gerard. Zza swojego okna obserwuje tę ogromną ulewę, cały czas zwiększającą swoją objętość wodę, poszukujących chwilowego schronienia ludzi, po których twarzach, ubraniach oraz włosach spływają krople deszczu. Chce być jak oni, ale nie może znaleźć klucza do zamka w drzwiach wejściowych swojego mieszkania, a więc po prostu siedzi beznadziejnie w jego wnętrzu. Wydaje mu się, że jest jedyną osobą w całym Newark, jaka pławi się w cieple swojego ogniska domowego podczas tej strasznej nawałnicy. Czuje się z tym okropnie, ale nie może nic zrobić. Gdzie się podział jego klucz?
Gerard nie jest do końca pewien, ale pamięć cicho podszeptuje, iż został on zabrany przez Franka, który wyszedł z mieszkania parę minut przed oberwaniem chmury w celu załatwienia jakichś pilnych spraw. Najwyraźniej musi poczekać aż wróci.
Mijają godziny. Ulewa nie ustępuje, klucz nie zgrzyta cicho w zamku, drzwi frontowe nie otwierają się nagle ze swoją naturalną łatwością, nie wydają z siebie charakterystycznego skrzypnięcia, żadne kroki nie rozlegają się w zacienionym korytarzu. Dla Gerarda milczenie najbliższego otoczenia wydaje się bezkresne. Jedyne co słyszy to odgłos pukającego w szyby jego okien deszczu. Martwi się o Franka.
Gęsta powłoka rzeczywistości zasłania świecącą przed chwilą jasno wyobraźnię, zupełnie jak puszyste chmury zakrywają jasne słońce w szare dni i nagle Gerard znowu znajduje się na jednej z wielu uliczek Newark, obok niego przechodzą właśnie dwie plotkujące żywo, starsze kobiety, wpatrzona w swoje ciężkie, zimowe buty nastolatka o zrezygnowanym wyrazie twarzy i wysoki, czarnowłosy mężczyzna w ciepłym, modnym płaszczu. W oddali szczeka jakiś pies, kilkuletni chłopiec w zgniłozielonej kurtce krzyczy na swoją mamę z nieznanych pozostałym ludziom powodów.
Way opuszcza swój wzrok.
- Gerard... przykro mi.
Kręci lekko głową, uśmiecha się dzielnie. Chce zapytać dlaczego, ale podświadomość podpowiada mu, iż nie chce usłyszeć odpowiedzi, więc trzyma swoje usta zamknięte.
Drzwi apteki uchylają się, wpuszczając do jej środka trochę ostrego, styczniowego powietrza, gdy Mikey wychodzi stamtąd, trzymając w dłoni plastikową reklamówkę z lekarstwami.
- Ray! - wykrzykuje entuzjastycznie, ściągając na naszą trójkę spojrzenia paru stojących niedaleko ludzi. Gerard patrzy, jak twarz Mikey'ego rozpromienia się, gdy brązowowłosy mężczyzna obdarowuje go przyjacielskim uściskiem i po raz kolejny tego dnia nie może odpędzić od siebie lekkiego wzruszenia. Tak dobrze jest widzieć swojego brata uśmiechniętego. - Co tutaj robisz?
Gerard nie bierze udziału w tej lekkiej, koleżeńskiej rozmowie. Nie chce przeszkadzać. Stoi z boku i patrzy na rozświetlone oblicze brata, jego błyszczące spokojnie oczy i wygięte w drobnym uśmiechu usta, słucha, jak ten człowiek o imieniu Ray opowiada o chorobie Christy - kobiety nieznanej lub niezapamiętanej przez Gerarda. Widzi, jak Mikey kiwa ze zrozumieniem głową, prosi, aby przekazać jej życzenia powrotu do zdrowia i zapowiada, że zadzwoni do nich w przyszłym tygodniu. Nie mówi po co, ale starszy Way odnosi wrażenie, iż jest jedynym, który tego nie wie. W powietrzu nad nimi unosi się jakaś tajemnica, której treści nikt nie chce wypowiedzieć przy nim na głos. To staje się coraz cięższe do zniesienia.
- Do zobaczenia, Gerard - mówi Ray, po raz ostatni odwracając się w jego kierunku oraz posyłając mu ten dobry, szczery uśmiech. Way, który wciąż nie potrafi otworzyć swoich ust, unosi dłoń i macha nią na pożegnanie. Razem z bratem jeszcze przez chwilę stoją na mrozie i obserwują, jak mężczyzna wchodzi do środka oświetlonej słabo apteki. Gdy zamykają się za nim drzwi, oboje bez słowa odwracają się i ruszają w drogę.
Nie rozmawiają dużo, ale według Gerarda ważniejsze od rozgadania jest porozumienie, które nie wymaga wielu słów, a także spokojna możność przebywania we wspólnej ciszy oraz umiejętność podzielenia się tą skromną rzeczą. On, Mikey oraz milczenie na ten wieczór zawierają niewerbalny pakt. Nikt nie zamierza go niszczyć. Gerard dochodzi do wniosku, że być może oboje potrzebują chwilowego wyciszenia. Ten dzień był trudny.
Widmo burego słońca, trwającego dotychczas na krawędzi horyzontu ozdobionego maleńkimi punkcikami, które w przybliżeniu okazują się różnokolorowymi, ułożonymi w równych szeregach budynkami, powoli spada w dół, pozwalając, by spokojna ciemność zaczęła stopniowo zalewać Newark. Kiedy Gerard przechodzi obok wysokiego bloku mieszkalnego, w którego wielu oknach palą się już światła, natychmiast zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo chce już wrócić do swojego domu.
Wypowiada tę myśl na głos i Mikey staje w miejscu.
- Właściwie myślałem o tym, abyś na kilka dni zatrzymał się u mnie - mówi spokojnie, przypatrując się Gerardowi z uwagą. Sprawia wrażenie, jakby zaplanował coś takiego już parę godzin wcześniej i jakby teraz stanowiło to trochę nieśmiałą oczywistość. Gerard marszczy brwi, przystaje naprzeciwko Michaela. Nie uważa tego pomysłu za dobry. Dzisiejszego dnia chyba już wystarczająco wymęczył swojego brata.
- Nie wiem, Mikey, nie chcę cały czas ci przeszkadzać - prawie szepce, jednak za sprawą zapadającego powoli wieczoru nic go nie zagłusza i Mikey bez trudu wyłapuje jego słowa spośród mroku. Patrzy na swojego brata i uważnie przygląda się jego ściągniętej w nieszczęściu oraz niepewności twarzy. Dostrzega cały smutek tej postaci, dostrzega unoszący się nad nią pył dotkniętego niezrozumienia, tak kruchej wrażliwości. Wie, że Gerard w tej chwili myśli o sobie jak o niepotrzebnym ciężarze, że wolałby znaleźć się w swoim własnym domu, nie niszczyć już spokoju innych ludzi. Wie również jak bardzo zagubiony wydaje się jego umysł i nie jest pewien, czy potrafi zostawić go całkowicie samego w takim stanie.
- Naprawdę musisz odpocząć. Zasługujesz na chwilę bez swojego upierdliwego brata - kontynuuje miękko, widząc pełne obaw oblicze Mikey'ego, który już przygotowuje się do tego, aby zaprzeczyć. Lekki uśmiech, błąkający się na jego ustach, skutecznie ucisza Michaela, łapie go mocno za gardło. Ma teraz ochotę podbiec do swojego brata, potrząsnąć nim, spojrzeć w jego naturalnie smutne oczy i rzec coś, co zmieni jego cholerne postrzeganie samego siebie, sprawi, iż Gerad przestanie mówić takie okropne rzeczy na swój temat. W tym momencie wydaje się on tak głęboko zakorzeniony w poczuciu, iż wszystkim przeszkadza, iż to właśnie on poprzez swoje istnienie czyni świat gorszym, że przez chwilę beznadziejność ze śmiechem zagląda do oczu Michaela. Czuje się potwornie, widząc, iż Gerardowi już nawet nie jest z tym przykro, nie próbuje walczyć z własnymi wyobrażeniami na temat swojej osoby, bo wierzy, że to wszystko w jego głowie jest prawdziwe. Mikey nie potrafi rozchylić warg, nie potrafi wykrztusić z siebie chociażby jednego słowa. Cicho zdaje sobie sprawę z tego, iż nic nie przekona Gerarda do zmiany swojego toku myślenia. W tym przypadku Michael jest bezsilny, nie potrafi wydobyć z siebie głosu, zrobić cokolwiek innego, by wydostać swojego brata spod ogromnego stosu myśli, który powoli zaczyna go przysłaniać oraz dusić. Mikey czuje gorycz gdzieś na końcu swojego gardła. Wie, iż nikt już nie wyciągnie Gerarda spod tej toksycznej sterty i obawia się, że pewnego dnia czubek jego głowy po prostu zniknie pod tym jednym, ogromnym usypiskiem składającym się z odłamków poczucia winy, pustki, beznadziejności oraz tysięcy sprzecznych myśli.
Jest jedna osoba, która może złapać go za rękę oraz pociągnąć do góry. Jedna.
Zamyka oczy, gdy o tym myśli. Gerard mówi dalej:
- Alicia też się ucieszy. A ja będę miał czas, żeby pomyśleć. Poczekam na Franka. Przecież nie wiemy kiedy wróci do domu...
Mikey wypuszcza ze świstem powietrze, rozchyla swoje powieki. Czuje, że nie może u odmówić. To, co mówi Gerard, boli, ale jednocześnie ma sens. Może faktycznie oboje potrzebują odpoczynku, może jego starszy brat musi zakosztować chociaż chwili samotności.
- Dobrze - zgadza się wreszcie ciężko, a wargi Gerarda po raz kolejny tego dnia wyginają się w smutny i jednocześnie spokojny uśmiech, zupełnie jakby chciał przeprosić za swoje jestestwo, tak naprawdę nie mając za co przepraszać. Mikey znowu chce potrząsnąć nim tak mocno, aby z tej głowy wyleciały wszystkie okropne, głośne myśli, które wprowadzają do jego środka tyle przygnębienia. Widzi, że on sam czuje się już nimi zmęczony, ale nie potrafi nic poradzić na to, w jaki sposób jego umysł odbiera, przekształca oraz ubarwia sobie rzeczywistość. To powoli wymyka się spod kontroli Gerarda, a Mikey nie wie czy może w jakikolwiek sposób mu pomóc. - Weź lekarstwa. Po jednej tabletce z każdego opakowania rano i wieczorem, dobrze, Gerard? Nie zapomnij o tym. I tak zadzwonię, żeby ci przypomnieć - zapowiada i podaje bratu niewielką, plastikową reklamówkę, którą dotychczas trzymał w swoich dłoniach. Dziękuje mu szeptem i przez chwilę stoją wśród mroźnego milczenia, patrząc na siebie z zatroskaniem. Gdy Gerard czuje powiew zimnego wiatru na swoich plecach, zaczyna szurać butami o lekko oblodzoną powierzchnię chodnika. Mikey obserwuje to przez kilka sekund z czułością, aż wreszcie pyta: - Kiedy mogę wpaść, żeby cię odwiedzić?
Ruszają w dalszą drogę. Brunet wzdycha w zamyśleniu.
- Nie wiem, jutro idziesz to pracy, ja też, więc...
Mróz uderza gwałtownie w twarz Mikey'ego, a wiatr obdarowuje go powiewem rozsądku oraz trzeźwości, który ciągnie za sobą nieprzerwanie, zahaczając nim o nagie gałęzie rozkołysanych drzew, jednak Way sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie zwracał na to uwagi. Jest zaskoczony słowami, które wypływają z ust jego brata. Przez moment patrzy na niego uważnie, marszcząc brwi i zastanawiając się co też on wygaduje. Czy to możliwe, aby jego umysł aż tak się zagalopował?
- Gerard, nie chodzisz do pracy - przerywa mu nagle drżącym głosem i dopiero po ułamku sekundy zdaje sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości te słowa wydają się o wiele ostrzejsze oraz boleśniejsze niż w jego zamroczonej nieco głowie. To brzmi tak, jak gdyby Mikey wiedział więcej o życiu Gerarda niż on sam i gdy zaskoczone, rozświetlone oczy brata spoglądają na niego z boku, musi odwrócić wzrok. Odnosi wrażenie, iż jest mu teraz jeszcze zimniej niż przed chwilą. Odchrząkuje ciężko. - Wziąłeś miesięczny urlop.
- N-Naprawdę? - mamrocze Gerard i w pierwszej chwili w żaden sposób nie potrafi ukryć swojego zdumienia. Znowu czuje się tak zagubiony w samym centrum swojego własnego, płynącego powoli do przodu życia. Przez moment nawet odczuwa niepokój na myśl o pustych, zacienionych pomieszczeniach swego małego, ukrywającego się pod warstwą ciszy mieszkania, a także lęk, gdy przypomina sobie, że będzie w tym milczącym miejscu całkowicie sam, zdany wyłącznie na łaskę wyrzutów sumienia i rozpaczy, które szemrzą gdzieś niedaleko, sarkastycznie ostrzegając przed ich rychłym atakiem. Gerard czuje ukłucie w klatce piersiowej. Gdyby tylko Frank był obok, rozgoniłby to wszystko zaledwie jednym swoim bladym uśmiechem, jednym dobrym słowem. - Och, tak. Tak, przecież pamiętam. - Otrząsa się zbyt gwałtownie i zbyt entuzjastycznie, by wypaść dostatecznie przekonywująco w oczach swojego brata. Na bladą, oświetlaną wyłącznie wątłym blaskiem pobliskiej latarni twarz wpływa szeroki, pełen goryczy uśmiech, którym Gerard chce uspokoić Mikey'ego, przekazać mu niewerbalnie, aby nie litował się nad nim tylko dlatego, że jest życiową ofiarą.
Oczywiście kończy na tym, że przekonuje co do tego samego siebie.
- Gerard... - zaczyna znowu Mikey, ale brat szybko mu ucina:
- Nie, wszystko w porządku. - Wie, że brzmi nieszczerze, bo zdradza go bojaźń, wplątująca się bezszelestnie między blade palce, oraz lekkie przerażenie, kryjące się z tym niewyraźnym uśmiechem, ale równocześnie wie, że Mikey nie będzie drążył tematu. - Czy jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? - pyta, głos ma już spokojniejszy.
Przez chwilę cisza wisi nad nimi zupełnie niczym gruby, trzeszczący kabel elektryczny, w którym utrzymuje się bardzo wysokie napięcie, i Gerard żałuje, że zadał to pytanie. Tak naprawdę nie chce znać odpowiedzi. Czuje się teraz jak podczas tej urwanej nagle rozmowy z Ray'em i żywi obawy, iż jakakolwiek ważniejsza odpowiedź ze strony Mikey'ego okaże się ostrzem, które przetnie wiszący nad ich zamyślonymi głowami przewód i sprowadzi nieszczęście na ten niewielki kawałek ziemi, po której ostrożnie stąpają.
Ale Mikey zdaje się rozumieć. Kręci głową i wzdycha krótko jeszcze raz, oddając kawałek swojego istnienia z powrotem do atmosfery, co niezwykle fascynuje Gerarda. Z podziwem patrzy na ten ciepły skrawek białej pary, która roztapia się miękko wśród hulającego o tej porze roku wiatru. Gdyby sam mógł być takim niewielkim przezroczystym, rozpraszającym się wśród reszty powietrza obłoczkiem, zapewne szybko znalazłby Franka.
Dochodzą do bloku, w którym mieszka Gerard dokładnie w tym samym momencie, kiedy słońce znika za horyzontem, a mroźne powietrze z jeszcze większą wściekłością wiruje nad głowami ludzi, niczym zagubione duchy zmarłych. Gdy starszy Way po raz ostatni unosi swoją głowę, by spojrzeć na granatowe, wiszące nad wszystkimi mieszkańcami Newark niebo, okazuje się, iż jest ono ozdabiane przez chmury w ciemnym, nieprzyjemnie szarym odcieniu. Nie widzi tam ani księżyca, ani jakiejkolwiek, świecącej słabo gwiazdy. Stwierdza w myślach, że dzisiejsza noc będzie wyjątkowo ciemna.
- Wszystko się ułoży - mówi Mikey, a Gerard prawie może poczuć, jak czułość jego głosu głaszcze go delikatnie po policzku. Uliczna cisza jest niezwykle pomocna w wypowiedzeniu jakichkolwiek myśli, promieniuje wspierającym blaskiem zrozumienia, który szybko rozprzestrzenia się po całej powierzchni zapadającej szarości, nawet do najmniejszych jej zakątków doprowadzając kojące ciepło. Jednak mimo tego niewerbalnego wsparcia otoczenia oraz słów, które, starannie ułożone, czekają już na skraju umysłu Gerarda, aby odzyskać wolność w odpowiednim momencie, ten nie potrafi otworzyć swoich ust. Po prostu przełyka gulę goryczy tkwiącą w jego gardle i uśmiecha się do swojego brata z wdzięcznością.
Tak. Wszystko się ułoży. Frank wróci.

2 komentarze:

  1. Emka! To jest...cudowne po prostu! Twoje opisy, przenośnie, wszelkie te zawiłości umysłu Gerarda sprawiają, że czytelnik wręcz zanurza się w jego świat i emocje. Jestem dziś cholernie zmęczona i nie mam siły pisać, więc powiem tylko tyle, że uwielbiam to short story i nie mogę się doczekać końcówki :*.
    Kocham cię!
    xoxo Kot

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle i tym razem przygniotła mnie ogromna masa emocji oraz ich niewypowiedziana siła. Zawsze gdy zaczynam czytać Twój tekst, dobrze wiem, że czeka mnie w nim dużo uczuć, które zacznę przeżywać tak samo mocno, a może nawet bardziej, niż jego bohaterzy. Momentami aż trudno mi się powstrzymać przed zrobieniem krótkiej przerwy i zamyśleniem na temat, o którym właśnie dumał Gerard lub Mikey. Mimo iż chwile te są raczej smutne oraz niejako nostalgiczne, uważam je za piękne i bardzo istotne; takie, których nigdy nie zapomnę. Zresztą tak samo jak i tej historii.
    Atmosfera panująca w Twoim opowiadaniu jest tak wciągająca, że bardzo trudno jest się po niej otrząsnąć jeszcze trochę czasu po samym zakończeniu czytania. Zapada w pamięć i daje niezłego kopa – nie mam tu na myśli kopa pełnego energii, a raczej takiego skłaniającego do poważnych i znaczących rozmyślań.
    Może odniosę się jeszcze co do konkretnej treści. Spore wrażenie robi na mnie samo przedstawienie przez Ciebie świata, w jakim żyje Gerard. Jak gdyby przez brak jednej jedynej osoby tracił kontrolę nad wszystkim. Swoim umysłem, wspomnieniami, czasem, życiem… Sprawia wrażenie, jakby egzystował zamknięty w swojej głowie, żył urojeniami i nie zdawał sobie sprawy, że obok istnieje inny – ten prawdziwy i właściwy – świat.
    Miałam zamiar napisać coś więcej, lecz teraz moje myśli zajmują głównie emocje pochodzące z tego opowiadania, więc zakończę na tym i może dodam to, co chciałam jeszcze napisać, przy kolejnym odezwie.

    xx

    OdpowiedzUsuń