A więc to już koniec. Dziękuję bardzo wszystkim, którzy podzielili się ze mną swoimi opiniami na temat tego krótkiego opowiadania. To naprawdę miłe - wiedzieć, że ktoś to czyta i ma czas, aby opowiedzieć mi o tym, co sądzi :)
Nie mam już nic więcej, a więc coś nowego ode mnie być może pojawi się za rok. W każdym razie jeszcze raz dziękuję iii... miłego czytania?
~
Czasami Gerard odnosi wrażenie, że umysł jest zwyczajną, białą kartką papieru, nad którą strapiony człowiek pochyla się ociężale przez długi, długi czas, zastanawiając się, czym powinien ją ozdobić. To może być wszystko - pojedyncze, zagubione wśród reszty ogromnego świata słowa lub całkiem spójne, układające się miękko na człowieczych ustach zdania czy wyrażenia; delikatne, narysowane jedynie ołówkiem, niepewne szkice, zarysy jakiejś tajemnicy, albo zawierający w sobie wiele szczegółów, zatopiony w całej palecie barw obraz; krótsze lub dłuższe cytaty o głosie takim samym, jaki ma nasza dusza, albo pięciolinia, po której ciągnie się szereg rozłożonych na całej jej wysokości nut. To może być mapa, ale nie musi prowadzić do skarbu. To mogą być wspomnienia lub przyklejone do czystej powierzchni kartki pamiątki - niedługi film wideo utrwalający jakiś ważny w naszym życiu moment, kaseta z głosem ukochanej osoby, nagranym przez czyjąś pamięć. To mogą być marzenia oraz plany na przyszłość. To może być po prostu odcisk naszej dłoni.
Wraz z dniem swojego urodzenia, wszyscy dostają taką samą, białą kartkę, którą ozdabiają mniej lub bardziej subtelnie, płynąc powoli przez ocean życia na lichej, drewnianej tratwie. Mogą zrobić wszystko z tym niewielkim skrawkiem papieru. Mogą zerkać na swoją kartkę z niepewnością i nigdy nie chwycić w swoje dłonie pióra albo chociażby ołówka, zamiast tego cicho i nierzadko z zazdrością podziwiając dzieła innych ludzi. Mogą zamazać z gniewem rzeczy, które napisali na niej jakiś czas wcześniej i nienawistnie lub smutno patrzeć na te duże, ciemne ślady za każdym razem, gdy zasiądą do ponownego uzupełnienia swojego dzieła. Mogą zamalować białą powierzchnię na czarno, przez co zaczną bazgrać po niej na oślep i już nigdy nie będą potrafili odczytać pozostawionych przez siebie śladów. Mogą pisać po tej kartce niekoniecznie własną krwią albo łzami zamiast zwykłym atramentem, jeśli on ich nie zadowala. W każdym momencie mogą też ją podrzeć.
W istocie ten kawałek papieru ma szansę na stanie się wszystkim - pamiętnikiem, dziełem sztuki, bluźnierstwem, przełomem, kłamstwem, ratunkiem, szlakiem, cierpieniem, żartem, wzorem, inspiracją. Zapełniona wieloma różnorodnymi rzeczami kartka może stać się prawdziwym skarbem, perłą, którą inni ludzie będą podziwiać oraz doceniać, ale z drugiej strony może okazać się także zwykłą stratą cennego materiału - czymś niedojrzałym, brzydkim i niewystarczającym. Wartość jednego, normalnego świstka zależy od osoby, w której dłonie on trafi. Każdy na swoim niewidzialnym koncie posiada określoną ilość czasu, w ciągu którego trzyma w dłoniach szansę na to, by coś stworzyć. Nie mamy pojęcia, kiedy nasza kartka zostanie odesłana do ogromnego, pękającego w szwach archiwum, tak samo jak nie wiemy, czy kiedykolwiek w przyszłości zostanie przez kogoś przeczytana oraz oceniona. Oczywiście to, co na niej widnieje, może zostać albo obdarzone uznaniem, albo potępione, ale my nie jesteśmy już tego ciekawi. Gdy arkusz zostaje nam odebrany, zamykamy oczy - przestajemy tworzyć i walczyć. Odpoczywamy.
Gerard uważa, że to niezwykłe. Sam spędza mnóstwo uciekających prędko chwil wśród bezkresnego zamyślenia nad własną kartką. Odnosi wrażenie, iż w ciągu ułamka sekundy przemijają kolejne nieciekawe dni, odznaczając swoje puste istnienie w maleńkim kalendarzu należącego do jego zaćmionego umysłu, podczas gdy on zastanawia się, czym powinien ją ozdobić. Co prawda ma kilka pomysłów, ale żaden nie wydaje mu się wystarczająco dobry. Nie chce, aby ten należący do niego świstek stał się czymś, na co inni patrzą z niesmakiem, ale równocześnie nie chce, by został jakimś dziełem sztuki. Tak naprawdę nie pragnie żadnego uznania. Jedynym uczuciem, które Gerard chce widzieć na twarzach przypatrujących się jego kartce ludzi, jest maleńki kawałek miłości. Miłości nie do niego, lecz do tych wszystkich ważnych i pięknych rzeczy jawiących się na płaszczyźnie papieru - do jego wspomnień, myśli, opinii, aspiracji oraz stosu przeróżnych wyobrażeń. Chce, aby ktoś kiedyś prześledził wzrokiem wszystkie elementy składające się na treść zdobiącą jego kartkę i pomyślał: Och, jakie czyste, ładne echo czyjegoś życia, jaki poukładany umysł!, choć być może pragnienie Gerarda jest w rzeczywistości głupie oraz bardzo próżne. Chce po prostu, aby to posiadało w sobie jakąś nieznaczną wartość, jednocześnie nie będąc ważne dla ogółu ludzkości, nie zmieniając świata, nie wzbudzając sensacji. Gerard tkwi więc w zamyśleniu i przez długi czas wstrzymuje się przed dotknięciem swojej kartki, ale kiedy już unosi swoją dłoń i pozostawia na jasnej płaszczyźnie jakiś ślad własnego istnienia oraz tego wszystkiego, co je tworzy - papier blednie na powrót, sam z siebie.
Zdziwienie odbija się w oczach Gerarda niczym pełny, srebrny księżyc na powierzchni otoczonego ciemnością jeziora. Marszczy brwi i próbuje ponownie, tym razem nie zwracając uwagi na nieczytelność oraz bezsensowność pozostawionego znaku - chce tylko sprawdzić. Przez krótką chwilę nakreślony przez niego znak tkwi martwo na papierze, a potem znika wśród całej tej tworzącej go bieli. Gerard przypatruje się swojej kartce ze zdumieniem, nieufnością oraz lekkim rozgoryczeniem. Nagle cicho pozostawia go cały pomysł dotyczący tego, jak powinien zapewnić swój pusty kawałek materiału i Gerard nawet nie próbuje go zatrzymać. Milcząc, w skupieniu zastanawia się dlaczego pozostawione przez niego na kartce ślady samoistnie znikają.
Ludzie mówią, że to infekcja. Zalecają, aby systematycznie przyjmował odpowiednie tabletki i czekał na poprawę. Twierdzą, iż to wszystko przestanie się dziać, jeśli będzie brał swoje lekarstwa zgodnie z zaleceniami, jakie otrzymał, i w zgodzie kiwają do siebie głowami. Gerard przytakuje. Każdego dnia przy śniadaniu oraz kolacji popija wodą dwie tabletki, które wcześniej z przykładnością dziecka kładzie obok swojego talerza i cierpliwie czeka na efekty.
Pierwszego dnia oczywiście nic się nie dzieje. Gerard otwiera swoje oczy bardzo wcześnie rano i mimo ogromnego zmęczenia, które ciasno opatula jego ciężkie ciało, nie potrafi ponownie zapaść w sen. Przytulając swoją twarz do ułożonej pod głową poduszki, przez długi czas leży na łóżku i wpatruje się w zasłonięte roletami okna - obserwuje, jak jaśniejące światło dnia zaczyna delikatnie rozświetlać je od zewnątrz. Mógłby tak trwać bez ruchu jeszcze przez kilka godzin, lecz w porę przypomina sobie o tabletkach, które obiecał zażywać tak, jak polecił mu Mikey. Podnosi się więc ze swojego miejsca, odkrywa na bok kołdrę, niepokojąco zimną dzisiejszego poranka, zupełnie jak gdyby tej nocy pod jej miękką powierzchnią spał blady trup. Gerard odgarnia z twarzy poplątane włosy, nie patrzy i na miejsce, gdzie powinien znajdować się jeszcze Frank. Omijając z obojętnością białą gitarę elektryczną, która stoi sztywno pod ścianą niczym niewzruszony, pewny siebie obserwator, a także rząd czarno-białych mebli, kieruje swe kroki w stronę kuchni. Gdy przekracza jej próg oraz obrzuca spojrzeniem całe to pomieszczenie, odnosi wrażenie, iż zimne krzesła cały czas stoją przy drewnianym stole tak, jak Gerard i Frank zasunęli je jakiś czas temu – w znikomym oczekiwaniu, w porannej, zmęczonej ospałości. Przełyka ciężko ślinę, decydując, że nie jest głodny. Bierze w swoje dłonie jedną kromkę suchego już chleba i zaczyna ją konsumować w taki sposób, jakby była kawałkiem tektury. Już po kilku kęsach gardło Gerarda zaciska się boleśnie, odmawiając dalszego przyjmowania posiłku, więc po prostu zostawia niedojedzoną pajdę na blacie kuchennej szafki i zaczyna otwierać pudełka z lekarstwami. Nie czyta pozostawionych w ich środku ulotek, bo podświadomość podpowiada mu, iż to tylko namiesza mu w i tak wyjątkowo zagubionym umyśle.
Reszta dnia mija w takiej samej niezmienności. Gerard wstępuje kilka razy do łazienki, ale nigdy nie patrzy w wiszące nad umywalką lustro, zupełnie jakby czuł obawę przed spojrzeniem sobie samemu w oczy. Parę godzin spędza w salonie, siedząc na kanapie z podciągniętymi do góry nogami. Myśli o swoim bracie, o słowach, które poprzedniego dnia padły z ust Raya. W pewnym momencie jednak cisza, panująca wewnątrz jego mieszkania, staje się zbyt głośna za sprawą wrzasków wszystkich siedzących w głowie Gerarda potworów, i zmusza go do włączenia jakiejś leżącej blisko czarnego odtwarzacza płyty. Kiedy słucha płynącej z dwóch niewielkich głośników muzyki, zamyka oczy i wyobraża sobie, że Frank tak naprawdę jest w pobliżu - że niedawno wrócił z pracy, ucałował miękko Gerarda na przywitanie, włączył swoją ulubioną płytę, aby szybko się zrelaksować, i powiedział, iż nie wie dlaczego, ale dzisiaj jest potwornie zmęczony, więc utnie sobie krótką drzemkę, na co Gerard ucałował go jeszcze raz i życzył miłego snu. Wyobraża sobie teraz, iż dzielą ich jedynie te cienkie, przypatrujące się wszystkiemu z ciekawością ściany i choć podświadomie dobrze wie, że wszystko co sobie wymyślił nie jest prawdą, nie potrafi upomnieć swojej rozległej wyobraźni, nie potrafi wydostać się z jej ciepłych objęć ani przestać patrzeć w jej okrągłe oczy, których barwa co jakiś czas się zmienia. W pewien sposób lubi bezpieczeństwo, jakim go otacza, mimo że jest w pełni świadomy skrytej toksyczności tego rzekomego dobra, które wypala od środka zarówno jego, jak i otaczającą go rzeczywistość. Może tego właśnie potrzebuje? Może tak naprawdę chce, aby jego rzeczywistość została zniszczona?
Wieczorem do domu Gerarda przychodzi Mikey. Jak zwykle wydaje się niezwykle przejęty - pyta swojego starszego brata o samopoczucie, o to, czy wziął lekarstwa o odpowiedniej porze, czy dobrze spał, czy wszystko w porządku. Dużo mówi. Tak przynajmniej wydaje się Gerardowi, który siedzi bez ruchu wciąż w tym samym miejscu i patrzy na Mikey'ego z pustym wyrazem twarzy. Widzi, jak jego usta poruszają się i wie, że prawdopodobnie słowa, które wypadają spomiędzy jego warg są ważne, ale nie trafiają one do uszu Gerarda. Wreszcie, kiedy Michael robi sobie przerwę od mówienia i w salonie zaczyna panować cisza, starszy Way z wysiłkiem otwiera swe usta:
- Wiesz, Mikey... słucham cię, ale nie wiem czy słyszę... to trochę dziwne uczucie... Tak jakby nie rozumiem, co do mnie mówisz. Jesteś pewien, że biorę dobre tabletki? - To, co mamrocze, chyba wywołuje u Michaela lekki strach, bo gdy Gerard po raz kolejny patrzy na miejsce, gdzie ostatnim razem stał jego brat, nikogo już tam nie ma. Chce jeszcze coś do niego zawołać, poradzić, aby się nie martwił, ale staje się coraz bardziej zmęczony i nie jest pewien, czy to zmęczenie pozwoli mu na kolejne rozchylenie zaróżowionych warg.
Przez jakiś czas jeszcze siedzi w bezruchu na swoim miejscu, gdy sekundy mijają, goniąc siebie nawzajem, ze śmiechem przemykając przed nosem Gerarda, który wydaje się teraz pogrążony w milczeniu, wpatrzonego wpatrzonego w zacienioną, stojącą naprzeciwko ścianę, zupełnie niczym odcięty umysłem od świata szaleniec. Uśmiecha się do siebie lekko, pocieszająco i delikatnie kładąc głowę na własnych, podciągniętych do góry kolanach, zastanawia się nad tym, jakim cudem przetrwał całe swoje życie, docierając właśnie do tego niewielkiego momentu. Jak to jest, że siedzi w spokojnym znużeniu na swojej błękitnej kanapie i wpatruje się w wysoki, drewniany regał zapełniony wieloma książkami, podczas gdy na świecie mają miejsce krwawe wojny, między ludźmi zostają utworzone coraz to nowsze oraz bardziej bezsensowne konflikty, w domach rodzą się tragedie? Dlaczego cały czas tkwi na swym miejscu i nie potrafi poruszyć się w jakikolwiek sposób, nie jest w stanie poczuć zupełnie niczego, kiedy mnóstwo ludzi na całej kuli ziemskiej właśnie w tej chwili rodzi się albo umiera, płacze lub obdarowuje swych przyjaciół głośnym śmiechem, modli się albo przeklina, krzyczy lub szepce, kocha albo nienawidzi? Czy ktoś tam na górze w ogóle zwraca uwagę na to wszystko? Czy ktokolwiek tego słucha? Czy ktokolwiek widzi, co dzieje się na Ziemi?
Gerard odnosi irracjonalne wrażenie, że czas zatrzymuje się dla niego na krótką chwilę, pomagając zaczerpnąć trochę oddechu. Nawet nie zauważa momentu, kiedy Mikey oraz jego spokojny wyraz twarzy na powrót pojawiają się w salonie. Trzyma w swoich dłoniach talerz z jedzeniem oraz szklankę przejrzystej, niegazowanej wody, odbijającej się gwałtownie od szła, pomiędzy którym została uwięziona. Michael podchodzi bliżej, podaje swojemu bratu ciemny talerz. Żołądek Gerarda zaciska się z głodu, który nagle przypomina o swoim istnieniu, lecz mężczyzna wciąż nie potrafi przełknąć więcej niż jedynie kilku kęsów pokarmu. Już po paru minutach odsuwa od siebie posiłek i dziękuje bratu, mamrocząc coś o tym, iż nie jest w stanie zjeść nic więcej. Mikey kiwa głową, podaje mu dwie niewielkie tabletki razem ze szklanką wypełnioną wodą, którą przyjmuje z wdzięcznością. Przez moment znowu czuje się jak wtedy, kiedy miał zaledwie kilka lat i chorował, a jego mama bardzo wcześnie rano przynosiła mu do łóżka śniadanie oraz antybiotyk, który popijał ciepłą herbatą z przymkniętymi, oblepionymi resztkami ospałości powiekami. Pamięta te momenty bardzo dobrze. Przypomina sobie, że później, zanim ponownie zapadał w trwający nawet do południa sen, matka jeszcze przykładała swoją zimną dłoń do jego rozgrzanego zazwyczaj czoła, poprawiała poduszkę, wypowiadała spokojnym głosem słowa, których Gerard jeszcze nie rozumiał ze względu na niezwykle wczesną porę, po czym opuszczała jego pokój i wychodziła do pracy.
Gerard dopiero dzisiaj zdaje sobie sprawę z tego, że większość dni, które w przeszłości uważał za najgorsze w całym swoim życiu, w rzeczywistości stanowiły jedne z tych najlepszych. Chwilom, podczas których rozpaczliwie płakał, zawdzięcza to, iż teraz jest silniejszy oraz mocniejszy - iż tkwi dzielnie na powierzchni Ziemi, nie bojąc się żadnego z jej żywiołów - a wszystkie te momenty, kiedy krzyczał nienawistnie, zdzierając sobie gardło, sprawiły, że już nigdy nie pozwolił przejść przez nie jakimkolwiek krzywdzącym świat słowom. Chce podzielić się tą myślą ze swoim bratem, zapytać co o tym sądzi oraz podziękować mu za opiekę, ale senność zakrywa jego drobne usta swoją lepką, przezroczystą dłonią i Gerard nie potrafi wydobyć z siebie już żadnego dźwięku.
- Wszystko w porządku, Gerard. Za jakiś czas powinieneś poczuć się lepiej - słyszy jeszcze, nim znużenie otula go na kanapie, gdzie przesypia całą noc. Mikey już nic nie mówi. Przenosi jedynie ciepłą, grubą kołdrę z sypialni do salonu i przykrywa nią ledwo przytomnego już Gerarda, za co jest mu niezmiernie wdzięczny. Zapewne gdyby brat potrząsnął jego słabym ramieniem w ramach pobudki i z dobrymi zamiarami rozkazał mu przenieść się do łóżka, Gerard musiałby zmierzyć się z palącym rozczarowaniem, które dorwałoby się do jego gardła w tym samym momencie, kiedy on spojrzałby na pusty, jasny materac oraz zrozumiał piękne kłamstwa swojej wyobraźni dotyczące wyimaginowanej obecności Franka w ich pachnącej smutkiem sypialni.
Nie jest pewien, czy potrafiłby to znieść.
Drugi dzień wygląda podobnie. Gerard nadal nie jest w stanie spojrzeć w lustro i zmierzyć się z tym, czym się stał, a więc jego włosy sprawiają wrażenie jeszcze bardziej poplątanych oraz brudnych niż zazwyczaj. Cały czas również odczuwa zmęczenie, ale mimo tego, że z zamkniętymi oczami spędza na kanapie przynajmniej połowę zimnego poranka, nie udaje mu się ponownie zasnąć. Gerard stwierdza więc w myślach, iż musi to być skutek uboczny zażywanych przez niego lekarstw i jest na siebie zły za to, że nie przeczytał wcześniej tamtych cholernych ulotek.
Na śniadanie je trochę więcej niż poprzedniego dnia, ale wciąż bardzo mało, jeśli brać pod uwagę apetyt, który odczuwał, kiedy Frank jeszcze był obok niego. Lepkie milczenie spływa kroplami po ciemnych murach mieszkania albo leniwie kapie z białego sufitu, tworząc na podłodze przezroczystą kałużę melancholii, która rozrasta się w zastraszającym tempie i Gerard odnosi wrażenie, że niewidzialna, unosząca się nad nią para, wystarczająco go nasyca.
Nie robi nic ciekawego. Wciąż przesiaduje na kanapie w pokoju dziennym, a jeśli już podnosi się ze swojego miejsca, bardzo natrętnie omija zarówno sypialnię, jak i wiszące na ścianie w przedpokoju oraz w łazience lustra. W pewnym momencie bezczynność zaczyna bardzo denerwować Gerarda. Przez jakiś czas nawet zastanawia się, czy obejrzenie zdjęć, umieszczonych w kilku stojących na niewielkiej szafce albumach, będzie rozsądnym zagospodarowaniem wlekącego się niemiłosiernie czasu, ale wreszcie wybiera zwykłą książkę. Mimo iż czyta ją powoli oraz uważnie, przynajmniej połowa treści odbija się głucho od jego umysłu i ląduje gdzieś w przestworzach zamiast w pamięci. Gerardowi nie zależy na tym, aby zapamiętać cokolwiek z właśnie czytanej przez niego powieści. Chce jedynie pogonić do przodu ociągający się czas oraz zmęczyć swój umysł przynajmniej w niewielkim stopniu, żeby szybciej zasnąć. Osobiście uważa, że każdemu byłoby lepiej oraz lżej, gdyby przespał wszystkie najbliższe dni i obudził się dopiero w momencie, kiedy Frank już postanowi wrócić do domu, ale to nie jest możliwe. Szkoda.
Około szesnastej dzwoni Mikey. Jak zwykle na wstępie pyta o to, czy Gerard nie zapomniał o swoich lekarstwach i dopiero później zaczyna się ich prawdziwa rozmowa, przepełniona spokojem oraz wyrozumiałością, dźwięczącą gdzieś na skraju ich głosów. Mikey mówi, że za pół godziny wyjeżdża wraz z Alicią w odwiedziny do jej rodziców i uprzedza Gerarda, iż w ciągu trzech kolejnych dni nie pojawi się w jego mieszkaniu.
- Co mamy dzisiaj? - pyta Gerard niepewnie, marszcząc czoło oraz pochylając się nad stolikiem, na którym leży spokojnie telefon, zupełnie jakby poprzez ten ruch miał przybliżyć się do tkwiącego we własnym mieszkaniu Mikey'ego.
- Piątek - odpowiada łagodnie. - Nie będzie mnie aż do niedzieli. Pojawię się dopiero w poniedziałek. Poradzisz sobie? - Gerard wie, że dźwiga sobie tę cholerną, pełną litości przewagę. Jeśli odpowie przecząco na pytanie swojego młodszego braciszka, ten zapewne westchnie, odwoła wszystkie plany, powie Alicii, aby jechała do swoich rodziców sama, przez co później między młodymi narzeczonymi narodzi się kłótnia, i przyjdzie do niego, nawet jeśli cały dzisiejszy wieczór mieliby spędzić w ciszy oraz nieporozumieniu. Gerard po prostu wie, iż Mikey uważa go za żałosnego oraz niedołężnego człowieka o chorym umyśle, nad którym trzeba się zlitować, i którego należy otoczyć dokładną opieką. Nie ma mu tego za złe, bo czuje, że po części Michael z miłości potrafiłby poświęcić dla niego tak wiele rzeczy, jednak... chciałby, aby po każdym postawionym do przodu kroku nie zatrzymywał się oraz nie odwracał nagle, by spojrzeć na to, jak wiedzie się Gerardowi tam w tyle. To jest nie w porządku w stosunku do wszystkich.
- Tak. Pozdrów Alicię i jej rodziców. Miłego wyjazdu - mówi wreszcie ciepłym głosem i w pewnym sensie jest z siebie dumny, ponieważ dzięki wypływającym z jego ust słowom, brzmi jak prawdziwy starszy brat, który zawsze pozostaje dzielny, spokojny oraz niezależny; który nie potrzebuje opieki ze strony jakiejkolwiek innej osoby, bo jest całkowicie samodzielny; który życzy swojemu młodszemu bratu udanego weekendu i naprawdę cieszy się na myśl, że będzie mógł spędzić trochę wolnego czasu wraz ze swoją narzeczoną oraz jej rodzicami w ich pięknym domu.
Rozmawiają jeszcze przez chwilę niczym zwyczajne, kochające się rodzeństwo i Gerard stwierdza, że tego dnia jest to jedyna szczęśliwa rzecz, jakiej doświadcza.
Kiedy odkłada słuchawkę, na jego twarzy błąka się maleńki, radosny uśmiech.
W dzień trzeci jednak opuszcza go zarówno smutek, który czyhał gdzieś niedaleko ostatnimi czasy, siejąc zamęt w umyśle Gerarda, jak i krótkotrwałe, parujące szybko szczęście, jakiego skrawka zakosztował podczas ostatniej rozmowy z bratem. Jedyne, co czuje teraz Way, to pustka, która krzyczy okropnie w jego wnętrzu. Próbuje ją zagłuszyć, po raz kolejny włączając jakąś wybraną losowo płytę oraz słuchając wygrywanej przez instrumenty melodii. Kiedy to nie odnosi żadnego skutku, otwiera kolejną książkę - jedną z tych stojących na pnącym się ku sufitowi regale - i zaczyna czytać ją na głos. To pomaga, ale na krótki czas. Powieść nie jest ciekawa, a Gerarda już po dwudziestu minutach zaczyna boleć gardło. Kiedy przestaje czytać, pustka wydaje się wrzeszczeć jeszcze głośniej, rozwścieczona obydwoma próbami Gerarda.
On też chciałby krzyknąć. Chciałby wydobyć z siebie głos i poprzez jego siłę zmieść swoją przeciwniczkę z powierzchni jego nieposłusznego umysłu. Chciałby pokazać, że nieobecność Franka niczego nie zmienia, że bez niego wcale nie jest słabszy. Ale ten krzyk, który Gerard tak bardzo pragnie wydobyć ze swojego gardła, byłby kłamstwem.
Tak naprawdę bez Franka jest niczym pozbawione słońca niebo albo samotny rybak w lichej, drewnianej łódce na środku bezkresnego morza, które już nigdy nie pozwoli wrócić mu do domu. Jest nicością.
I czwartego dnia wcale nie przestaje myśleć w ten sposób, wręcz przeciwnie - wszystko staje się jeszcze gorsze. Gerard sam nie wie, kiedy przygnębienie przyczepia się swoimi maleńkimi dłońmi do koca, pod którym chowa swoją twarz przed całym światem. Nie chce, aby ktokolwiek go zobaczył. Nie chce, aby jakikolwiek promień światła, które błyszczy się zza okna, dotknął jego brzydkiej, złej twarzy. Nie zasługuje na to. Nie zasługuje na cokolwiek.
Przez połowę poranka siedzi na kanapie i zastanawia się, czy Frank zamierza kiedykolwiek wrócić do domu. Nie zapomina jednak o tabletkach, które obiecał brać, więc wreszcie podnosi się ze swojego miejsca i wolnym krokiem kieruje się do kuchni. Nie zrzuca z siebie koca. Cały czas jest naciągnięty na jego głowę, zupełnie jakby Gerard chciał ochronić się w ten sposób przed zimnym, płynącym po jego domu powietrzem, które niesie za sobą tak wiele równie chłodnych myśli, wplątujących się z łatwością do jego umysłu.
Gdy powraca do salonu, tym razem siada na podłodze. Miękkość dywanu łaskocze jego bose stopy i wprowadza trochę spokoju na przezroczystą twarz. Way otula się szczelniej ciemnym kocem, przechyla nieświadomie głowę i wbija swój pusty wzrok w stojącą naprzeciwko niego ścianę.
Chce się rozpłakać. Chce, żeby po jego policzkach zaczęły spływać łzy - żeby jego rzęsy nagle stały się mokre. Chce czuć suchość w gardle oraz niewyobrażalnie ogromne uczucie rozpaczy w sercu. Chce, aby z jego ust wydobył się szloch, aby jego kolana uderzyły o podłogę w zrezygnowaniu. Ma ochotę załkać i sprawić, by chęć natychmiastowej śmierci wylała się z niego razem ze słonymi, przezroczystymi łzami, ale nie jest zdolny nawet do tego. Nie ma w sobie wystarczająco dużo żalu. Nie ma w sobie nic. Nawet pustka już nie krzyczy w jego umyśle tak, jak poprzedniego dnia. Właściwie w ogóle się nie odzywa, ale wciąż gdzieś tam tkwi i łypie na Gerarda swoimi wściekłymi ślepiami. Way myśli, że musiała bardzo mocno zedrzeć sobie gardło, lecz nie czuje do niej chociażby skry współczucia, zaś pustka nie wydaje się w ogóle tego potrzebować.
W porządku. Gerard wie, co może wywołać u niego łzy.
Łagodnie zrzuca z siebie koc, który opada na podłogę z niemą tęsknotą za ciepłem jego ciała. Na początku czuje się dosyć nieswojo - z uwagą i przestrachem stąpa nagimi stopami po zimnej posadzce, obserwując swoje mieszkanie w taki sposób, jakby znajdował się w wyjątkowo niebezpiecznym miejscu. Dopiero po chwili zmusza się do przystanięcia w jednym miejscu, aby w jedną, składną całkość zebrać wszystkie rozproszone po jego umyśle myśli, wyrzucić z niego niepotrzebne, idiotyczne obawy i z użyciem siły wbić tam przekonanie, iż wszystko jest w porządku, nikt go nie obserwuje, nie czyha na niego żadna bezkształtna, chowająca się gdzieś głęboko w jego wyobraźni kreatura, nic, absolutnie nic mu nie grozi, ponieważ jest we wnętrzu swojego bezpiecznego, ciepłego domu, który pachnie... świeżością, drewnem i trochę kurzem. Gerard nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz tutaj sprzątał, ale nie przeszkadzają mu ani kłębki brudu gromadzące się w kątach pomieszczeń, ani nieczyste szyby okien.
Gdy dochodzi do wiszącego w przedpokoju lustra, gwałtownie wstrzymuje w płucach powietrze, zupełnie jakby właśnie szedł na starcie z ogromnym, dwugłowym potworem - posiadaczem długich, ostrych paznokci oraz ognistego oddechu - a nie ze swoim zwierciadlanym odbiciem. Gdy Gerard przez chwilę o tym myśli, dochodzi do wniosku, iż nawet starcie z jakąkolwiek rosnącą we wnętrzu wyobraźni, pozornie niebezpieczną kreaturą może być przyjemniejsze niż starcie z samym sobą, kiedy nie nie mamy pewności, kim tak naprawdę jesteśmy. Jakiekolwiek inne straszydło możemy bowiem pokonać - dostrzec jego słabe strony i zranić, z dumą oraz złością patrzeć na to, jak pada na ziemię, jak kona. A jak pokonać siebie, skoro posiadanie wroga w samym sobie jest nieludzkie?
Mimo bojaźni, Way staje przed lustrem, na którego powierzchni natychmiast pojawia się blada, wystraszona twarz. Jej skóra błyszczy się w okolicach nosa, szerokich policzków oraz czoła, do którego kleją się brudne włosy, sprawiające wrażenie ciemnego bałaganu. Gerard zaczesuje je dłońmi do tyłu, aby dowiedzieć się nieco więcej o swoim obliczu, ale przez to wydaje się sobie jeszcze bardziej brzydki niż przedtem, więc natychmiast targa czarne pasma przetłuszczonych włosów na nowo. Okalają teraz jego głowę dookoła i odwijają się w różnych kierunkach - niektóre nawet padają Gerardowi na twarz, ale on nie chce cokolwiek z tym robić. Jego oblicze wygląda lepiej, gdy jest chociaż częściowo zakryte, więc Way odgarnia tylko te, które opadają na jego oczy - matowe ślepia, wśród mroku tego pomieszczenia wydające się jeszcze ciemniejsze oraz złe. Gerard zauważa, iż nie ma w nich jakiegokolwiek światła i marszczy brwi. Szybko urywa kontakt wzrokowy z zagubionym odbiciem, czując się źle, iż mimo swojej niewinności, musi ono wyglądać dokładnie tak okropnie, jak stojący po tej prawdziwej stronie lustra, skrzywdzony oraz zaniedbany człowiek. Przełyka ślinę. Kładzie dwa palce w kącikach swoich wąskich, małych ust, przez które cała twarz wydaje się jeszcze bardziej pulchna oraz nieładna, rozciąga je i patrzy na to, jak zmienia się jego oblicze. Potem robi to samo ze swoimi policzkami, a oblicze człowieka po drugiej stronie lustra nagle robi się szczuplejsze oraz przystojniejsze, o wiele lepsze niż jest naprawdę. Wyobraża sobie jeszcze jak dobrze by wyglądał, gdyby stracił kilka niepotrzebnych kilogramów, które przypałętały się do jego ciała jeszcze w okresie dzieciństwa; gdyby jego oczy były troszeczkę większe, a nos - mniejszy. Jeśli prezentowałby się tak, jak właśnie to sobie wyobraża, na pewno potrafiły uśmiechnąć się zarówno do innych ludzi, jak i do siebie.
Nagle opuszcza ręce i odsuwa się na krok od zwierciadła, z którego patrzy na niego smutne, zimne i gwałtownie odmienione odbicie człowieka, jakim naprawdę jest. Gerard wykrzywia swoją twarz do lustra w rozżaleniu, a widząc odtworzenie tych emocji na szklanej powierzchni, opuszcza głowę, aby nie musieć dłużej na siebie patrzeć. Jest obrzydliwy, nie tylko z zewnątrz. Czuje całe zło, które chowa w głębi swojego serca. Czuje wszystko, co w nim najokropniejsze, dokładnie teraz. Czuje złośliwie miękkie, pachnące duszącymi toksynami futerko potwora ukrytego za powłoką swego ludzkiego ciała, istnienie tego straszydła, z którego teoretycznie niedostrzegalnej obecności zdaje sobie sprawę właśnie teraz, a także smród, jaki roztacza za sobą jego okropna postać przy każdej kolejnej krzywdzącej czynności, zakańczanej ostatkami własnego egoizmu.
Gerard jest brzydki. To określenie opisuje go tak idealnie, bo można przypasować je do każdej jego cechy charakteru, do każdego znaku szczególnego. Way zaczyna wszystko rozumieć teraz, tak nagle. Rozumie już dlaczego Frank wciąż nie wraca do domu, dlaczego w ogóle odszedł. Rozumie. Gdyby tylko miał taką możliwość, zapewne sam by od siebie uciekł.
Mimo że Iero niejednokrotnie zapewniał go o swojej ogromnej miłości, o wszystkich tych pięknych uczuciach, jakie rosły wewnątrz niego w miarę upływu kolejnych spędzonych razem dni, Way przez chwilę myśli, iż jego odejście to słuszny wybór i ma nadzieję, iż Frank, gdziekolwiek teraz jest, czuje się szczęśliwy. Bo właśnie na to zawsze zasługiwał.
Gerard unosi głowę, poświęca jeszcze kilka sekund na obdarowanie swojego odbicia nienawistnym, niezrozumiałym spojrzeniem, a potem odwraca się tyłem do lustra, przez krótki moment po prostu oddycha w ciszy, w skupieniu marszcząc brwi i po prostu wychodzi z łazienki. Wraca na swoje miejsce na kanapie, zawiedziony, że nie udało mu się rozpłakać.
Piątego dnia na horyzoncie pojawia się to samo słońce, co każdego innego i poranek zaczyna się tak samo, jak wszystkie wcześniejsze. Gerard otwiera swe piwne oczy zaledwie na ułamek sekundy, która z obojętnością odcina go od sennego świata, gdzie chociaż przez chwilę smakował błogiego uczucia spokoju, a kiedy na widok całkowicie martwego pokoju zachodzą one szybkimi, niechcianymi łzami zrezygnowania, zamyka je po raz kolejny. Wraz z nadejściem tego poranka, do Gerarda wędruje również niepokojące wrażenie, że jakimś dziwnym trafem ominęła go jego własna śmierć - że w tej chwili oddycha wolno na przekór zapisanemu gdzieś daleko w gwiazdach przeznaczeniu czy po prostu wbrew Bożej woli, jak kto uważa.
Ten, kto kiedykolwiek w ciągu całego swojego życia obudził się pewnego zwyczajnego dnia wcześnie rano i poczuł ogromną chęć własnej śmierci głęboko we własnym umyśle, w swoich rękach oraz nogach, w swym pompującym szybko krew sercu lub w obolałym gardle, wie, jak beznadziejnie czuje się teraz Gerard.
Jest okropnie. Przez otwarte okna do salonu pcha się kilka promieni słońca, które jednak nie przynoszą ze sobą żadnego ciepła, zagubiony gołąb przysiada na szarym parapecie i dziobie w jego chropowatą powierzchnie właściwie bezsensownie, a Gerard nagle wszystko już pamięta. I nie poprzez zawarte w przyjmowanych przez niego tabletkach substancje, które powoli zaczynają krążyć w jego krwi oraz dopływać do chorego umysłu. Bardziej za sprawą wspomnienia o swoim niewzruszonym, zimnym odbiciu, w jakie wpatrywał się poprzedniego dnia, a także dzięki stojącym na półce pod ścianą, oprawionym w jasne ramki zdjęciom, które przedstawiają różne etapy z życia Franka oraz Gerarda zaledwie w ułamku sekundy, jednym mignięciu białego flesza.
Way podnosi się wolno z kanapy, jego oczy są suche i wystraszone. Patrzy po utrzymanym w ciepłych barwach salonie tak, jak gdyby znowu czaiło się tutaj coś złego oraz mrocznego, ale zamiast się zatrzymać - przełyka ślinę i idzie dalej. Nie słucha szeptów swojego zbuntowanego umysłu. Unika jego głosu, wycisza się na podpowiadane przez niego słowa. Idzie do kuchni. Wie, iż nawet w innym pomieszczeniu cały czas będzie w stanie odróżnić echo tego mroku od swoich zwyczajnych myśli, ale kuchnia nie jest aż tak przesiąknięta jego złą osobą, jak salon, w którym spędził kilka ostatnich dni.
Oddychając ciężko, nastawia wodę na herbatę, po czym zasiada przy stole. Myśli o sobie oraz o Franku, o wszystkich śniadaniach, które wspólnie tutaj spożywali. Myśli o tym, co razem stworzyli, co osiągnęli, przez co przeszli ramię w ramię, nie opuszczając siebie na jakąkolwiek dłuższą chwilę.
Chce zastanowić się nad tym, dlaczego wreszcie zostali rozdzieleni, dlaczego wszystko co dzielili nagle zostało im bezpowrotnie odebrane, ale wreszcie z tego rezygnuje. Być może Frank nie chciałby, aby Gerard cały czas roztrząsał wszystko, przez co przeszli. Być może Frank w porę zrozumiał, iż oni, dobrani kompletnie na opak pod wszystkimi względami, nigdy nie składali sobie żadnych powierzchownych obietnic, nie planowali szczegółowo wspólnej przyszłości, najwyraźniej wiedząc, że ich wspólny czas od początku był z dokładną skwapliwością wyliczony co do ostatniego ułamka sekundy. Nie mieli żadnej gwarancji na jutro prócz słodkiego milczenia i subtelnego spokoju zamkniętego w drobinkach kurzu, który spokojnie leżał na powierzchni ich wspólnych mebli wykonanych z ciemnego drewna, pojedynczych dotknięć dłoni, bezzwłocznie rozmazujących się w chłodnym powietrzu, nawet nie zawalczywszy o dalsze istnienie, nieodgadnionych spojrzeń, które albo przeciągały się w nieskończoność, albo za sprawą wstydliwych oczu opadały w dół, rzucane pod nogi, gdzie przemykały niezauważalnie, a także prócz czułych, kradzionych z przychylnością pocałunków, które, w najmniej odpowiednich momentach składane na ułożonych do kolejnego westchnienia ustach, rozpływały się wśród bladej skóry, przenikając wgłąb pamięci, co łącznie stanowiło marną namiastkę tego, czego w rzeczywistości byli warci.
Teraz już ich nie ma. Teraz nie ma niczego, co kiedyś było ich własnością i jedynie w gęstym od oczekiwania powietrzu, jakie próbuje rozsadzić od wewnątrz korytarz, wciąż istnieje ślad spojrzeń, które ofiarowali sobie każdego poranka, oraz delikatne słowa, jakimi cały czas siebie obdarowywali.
Świszczący odgłos, który daje Gerardowi znać, iż woda jest już zagotowana, gwałtownym ruchem oddziela go od świata wspomnień, do którego dopiero kilkanaście minut temu na powrót zdołał się dostać. Mimo iż jest to całkowicie jego własność, czasami przekornie od niego odchodzi, po czym wraca w najmniej odpowiednim momencie. Jest jak zerwany ze smyczy pies, który biega dookoła swojego właściciela z wywieszonym językiem i ogromnym poczuciem wolności, jednocześnie sprytnie nie dając mu się złapać.
Gerard wstaje i wrzuca do przygotowanego wcześniej kubka torebkę cytrynowej herbaty, po czym zalewa ją parującą jeszcze wodą. Przypomina sobie, że Frank odszedł, ale to wciąż wydaje mu się nierzeczywiste.
Odszedł? Jak to odszedł? Nie mógł odejść, nie mógł. Przecież obiecał, że nigdy tego nie zrobi. Gerard dobrze pamięta listy, które często do siebie pisali bez żadnej specjalnej okazji, po prostu aby powiedzieć, że siebie kochają w mniej konwencjonalny sposób niż zazwyczaj, aby pobawić się słowami, które ubierali tak pięknie oraz niecodziennie. Wręczali sobie te listy osobiście, ale nigdy nie mówili o nich na głos. Rzeczy, które w sobie zawierały, wydawały się zbyt intymne, by złamać ich tajemnicę przed tym zwyczajnym, burym światem.
W ten sposób właśnie się pożegnali, czyż nie? Nie chcieli, aby całe najbliższe otoczenie było świadkiem ich łez, aby każdy usłyszał ostatnie, wypadające z ich ust, nietrwałe słowa. Przy pożegnaniach nie prowadzi się długich, wypełnionych uśmiechami rozmów. By uniknąć drżenia i wahania w głosie, niedomówień, których już nigdy nie naprostujemy, na dobre pożegnania pisze się listy. Wyryte na jasnym papierze wyrazy już na dobre tkwią właśnie tam i w ludzkich pamięciach, o wiele trudniejsze do zapomnienia niż w postaci wypowiadanych słów. Zawsze świeże i bardziej raniące aniżeli tylko wspomnienia urywków jakichś sytuacji – pięknych szkiców, wybrakowanych ze szczegółów i od razu mniej rozczarowujących od rzeczywistości. Gerard pamięta ostatni list od Franka, na który już nigdy nie zdążył odpowiedzieć. Pamięta słowa, które tak niewiarygodnie go poruszyły.
Będę z tobą już na zawsze. Będę twoim nieuskrzydlonym aniołem albo namacalnym, przenośnym słońcem, które rozświetli twoje wszystkie następujące po sobie dni. Będę trzymać cię za rękę w złych chwilach, ocierać łzy z twojej twarzy i cieszyć się na widok twojego uśmiechu. Będę codziennie dziękować ci za to, że ze mną byłeś, i będę modlić się o to, żebyś już na zawsze był, ale Ty tego nie usłyszysz. Jednak jeśli zostaniesz, ja również. Dopóki jestem w twoim sercu i dopóki ono bije, ja także tutaj będę.
Tak powiedział? Tak. Skłamał? Gerard nie wie. Wie tylko, że Frank jednak odszedł, pozostawiając go samego w towarzystwie ich wspólnych wspomnień, których istnienia do dnia dzisiejszego często nie może udowodnić. Odszedł, mimo iż być może wcale nie tak wyglądały jego zamiary. Przecież mówił, że nigdy tego nie chciał, że pragnął być przy Gerardzie.
Nie, Frank nie skłamał, nie odszedł. To on mu go zabrał. Pół roku temu, w najbardziej pochmurny dzień lipca, którego Gerard wciąż nie potrafi zapomnieć - którego granatowe obłoczki wydają się wisieć nad nim cały czas, nie pozwalając promieniom słońca przeniknąć przez ich gęstą, miękką powierzchnię - wyciągnął po niego swoje kościste, żylaste dłonie i oplótł je ciasno wokół jego bladej szyi. Zabrał go bez słowa wytłumaczenia, najpierw sadowiąc na ponurym wózku inwalidzkim, a później przykuwając jego wychudzone ciało do łóżka, i już nigdy nie odda.
Cholerny rak.
Cholerne, wypalane przez nich papierosy, których dym zwabił chorobę pod drzwi ich domu, negatywne diagnozy lekarzy i ich niezdecydowane twarze, bezsilność oraz idące razem z nią łzy Gerarda, które Frank ocierał z jego twarzy, nie pozwalając na zobaczenie własnych, jakie ukrywał przed wszystkimi dzielnie do samego końca. Cholerne "wszystko będzie dobrze", umierający, starszy mężczyzna z nowotworem na jednym z wielu szpitalnych łóżek, których biel coraz bardziej otumaniała serca wszystkich znajdujących się w tym budynku, najszczersze oraz najpiękniejsze uśmiechy, jakimi obdarowywali się podczas najgorszych chwil ich wspólnego życia, ostatnie uściski zrezygnowanych dłoni. Cholerne, przeciągające się i niepewne pożegnanie.
Gerard miesza herbatę powolnymi ruchami. Jego ręce drżą, a klatka piersiowa niespokojnie unosi się oraz opada. Myśli o tym, iż tak naprawdę już nigdy nie dotknie czyjejkolwiek skóry w taki sposób, jak dotykał skóry Franka, nie znajdzie żadnych innych ust, tak idealnie pasujących do jego własnych. Nie usłyszy tego miękkiego głosu, nie poczuje znajomego dotyku gładzącej go z czułością po policzku dłoni, nieco szorstkiej od swojej wewnętrznej strony. Nie usłyszy tego uroczego śmiechu, nie poczuje ciepła drugiego człowieka, gdy położy się do łóżka i gdy pustym wzrokiem zacznie obserwować ciemność. Nigdy nie doszuka się w czyichś oczach takiej miłości, jakiej odbicie widział w błyszczących, pięknych ślepiach Franka, ponieważ już nigdy nie pokocha nikogo tak mocno, jak jego.
Gerard powoli, z uwagą dotyka własnej twarzy swoimi bladymi dłońmi i mija chwila nim uświadamia sobie, że po jego policzkach spływają ciężkie, słone krople łez.
Zabrakło mi słów na podsumowanie, że tak powiem. Ale spokojnie, zaraz powinnam się zebrać w sobie i napisać coś w miarę sensownego.
OdpowiedzUsuńHm... jeny... To było niesamowite. Jak nie mam od czego zacząć, to zaczynam od początku, a dzisiaj tym początkiem będzie zapewne trafienie na tego bloga. Wiedziałam o jego istnieniu już dawno, zapisałam sobie go na bloggerze i przychodziły mi powiadomienia, które jednak ignorowałam, obiecując sobie, że zacznę kiedy indziej. Zacznę, kiedy będzie kolejna część. I tak było za każdym razem. Z czego to wynikło? Kurczę, nie lubię zaczynać nowych opowiadań, bo pałam już do nich niechęcią. Wszędzie ten sam motyw i często jest to bardzo niedopracowane. Ja sama nie jestem specjalistką i wybitnie pisać nie umiem, ale czytania wspaniałych rzeczy mimo wszytsko pożądam. Zabawne, co? Nie zagłębiając się zbytnio w ten aspekt, powiadomienie o ostatniej części i moja choroba była bodźcem do zajrzenia w końcu tutaj i przeczytania tego. Zabierałam się za to z myślę: "Będziesz już to miała z głowy", a skończyłam przygnębiona i zafascynowana treścią.
Jestem zachwycona złożonością tego opowiadanka. Piękne zdania, metafory, głębokie opisy trywialnych czynności i tego, o czym każdy z nas myśli, co każdy dostrzega, czego każdy jest światkiem i tego, co składa się na naszą codzienność. Od samego tekstu bije ciągła monotonia i od początku do końca ta monotonia jest. I jest ona zjawiskiem pozytywnym. Miedzy wyrazami w każdym wersie obecna jest melancholia, przygnębienie i smutek. Po pierwszej części już tak właściwie wiadomo, że ta historia, historia Gerarda, nie ma radosnego podłoża i radośnie się nie skończy. To nie zniechęca do dalszego czytania, o nie. Z radością, o ile tak to można określić, brnęłam w przygnębienie tego świata, który wykreowałaś. Współczułam Gerardowi zagubienia i tego braku świadomości tego, co jest realne, a co tylko kreuje jego mózg. Wszystko jednak jeszcze w miarę tolerowałam i trzymałam się kupy, jednak jak wyszło, że Frank był chory na raka, to się troszkę popłakałam. Taaaak, ja i łzy to coś, co nie idzie ze sobą w parze. Zwyczajnie ta choroba wywołuje we mnie takie uczucia po prostu. Czuję coś, ze to opowiadanie na długo pozostanie jeszcze w mojej pamięci :)
* z myślą
Usuń** świadkiem