Cześć, tu Emka. Właściwie nie wiem co napisać, nie lubię być odpowiedzialna za pierwszego posta. Założyłyśmy z Lex tego bloga, ponieważ kochamy Frerarda i postanowiłyśmy ogarnąć trochę swoje leniwe tyłki, przynajmniej tak właśnie myślę. Co tydzień będą się tutaj pojawiać jakieś teksty od nas. Na początek wrzucam coś swojego. Jako że miałam ferie i aż zbyt dużo wolnego czasu, wpadłam na dość nudny pomysł, przerobiłam mocno rzeczy, które napisałam rok temu i cóż, oto jestem z tym małym Frerardem. Ostrzeżenia: nudy, mało akcji, ponoć angst, denerwujący styl pisania, itede. Jak mi coś jeszcze wpadnie na myśl to dopiszę. Część druga pojawi się za dwa tygodnie, ponieważ za tydzień Lex doda swoją śliczną, najcudowniejszą na całym świecie miniaturkę.
Jak na razie życzę miłego czytania, nawet jeśli wiem, że takie nie będzie.
~
Spod kłębowiska ciemniejących cały czas chmur przebija się ze zjadliwością styczniowy, ostry mróz, który wkrótce dosięga również i tak zarumienionej od chłodu twarzy Gerarda. Wiatr wieje mocno prosto w jego oblicze, utrudniając bezustanne poruszanie się do przodu, lecz mężczyzna z coraz większym podenerwowaniem odgarnia przydługie, czarne włosy, które opadają złośliwie na jego oczy. Czuje na sobie wszystkie niejasne spojrzenia przemykających obok ludzi, którzy patrzą na niego bez skrupułów, z widoczną złością, jakby to właśnie on był sprawą całego zamieszania nazywanego powszechnie zimą, i nie potrafi oprzeć się wrażeniu, że ten niepozorny tłum wie o nim wszystko oraz gapi się bezczelnie prosto na jego osobę z jawną dezaprobatą. Way, który swe życie najchętniej spędziłby jako niewidzialne widmo, nie może się więc doczekać, kiedy w końcu dojdzie do swego mieszkania i naciągnie na głowę ciepły, czarny koc, tym samym szczelnie ukrywając przed nieznośnym wzrokiem ogółu ludzkości swoje pilnie strzeżone tajemnice. Tak bardzo tęskni za miękkością jasnego materaca, którego łagodne ramiona rozparte są cały czas w oczekiwaniu na osobę, jaką mogłyby spokojnie objąć, zapewniając tym samym chwilowe, senne bezpieczeństwo. Tak bardzo tęskni za możliwością ponownego zaśnięcia, puszczenia w niepamięć zjaw obrzydliwości całego czasu spędzonego poza cienkimi ścianami mieszkania. Oczywiście chwila wytchnienia z dala od setki innych osób, sprawiających zawsze to samo ponure wrażenie, nastąpi dopiero po rutynowym wejściu do małej kuchni, gdzie zapewne, jak co dzień, Way zostanie z subtelnym, nieśmiałym uśmiechem przywitany przez człowieka, który jest obecny przy nim prawie przez cały czas, oraz który nazywa się Frank Iero.
Frank, Frank, Frank. Kocha go najbardziej na całym świecie, zawsze kochał i zawsze wszyscy o tym wiedzieli. Każdego burego poranka Gerard otwiera swe okrągłe oczy o ciepłym odcieniu, a potem, odwróciwszy otoczoną czarnymi włosami głowę w lewo, spostrzega delikatną, wizualnie trochę dziecięcą twarz należącą do zawsze tego samego, dorosłego już mężczyzny, pogrążonego w spokojnym śnie. Czuje się jak ktoś wyjątkowy, wybrany spośród siedmiu miliardów innych, tak samo zwyczajnych jak on ludzi, obserwując to niczego nieświadome, słodkie oblicze, zaróżowione wargi, spomiędzy których wypływa wciąż śpiące powietrze, miękką skórę, przez którą przebijają się ślady zmartwionej bladości, ciemne kosmyki włosów, albo opadające na oblicze rozjaśnione pierwszymi promieniami słońca, albo scalające się w chwilową jedność na tle białego materiału poduszki – całego tego bezbronnego człowieka, który sprawia wrażenie całkiem wyciszonego w spokoju oraz bezpieczeństwie, tkwiąc w dłuższym bezruchu tak blisko drugiego, zakochanego w nim mężczyzny. Frank Iero. To wszystko, co na jego temat wie poranny Gerard, cały czas skołowany oraz zachwycony widokiem półnagiego chłopaka w pobliżu swego również po części odkrytego ciała. Każdego dnia tak bardzo cieszy się, że ma go obok siebie, że może słyszeć jego umiarkowany oddech, gdy ten jeszcze śpi, że może być świadkiem tego, jak zaspany Frank niechętnie otwiera swoje powieki i mimo zwyczajnego, porannego rozdrażnienia, uśmiecha się z miłością w stronę wpatrującego się w niego człowieka. Gerard zastanawia się wtedy jak to możliwe, iż tak ogromne szczęście wciąż istnieje obok tak złej osoby jak on, obejmuje chłopaka, krótki pocałunek o smaku trwającego już poranku zostaje złożony na jego pięknych ustach, gdy Way dziękuję Bogu (nie wie czy w niego wierzy, ale wierzy Frankowi, który co jakiś czas powtarza Gerardowi, iż owszem, Bóg istnieje) za to, że zesłał mu swojego najpiękniejszego anioła. I każdego poranka myśli o ogromnym szczęściu, które cały czas go spotyka; myśli o tym, iż Frank jest prawdopodobnie najlepszą rzeczą, jaką dostał w ciągu swojego życia. Nie chce stracić go nigdy. Nigdy.
Kiedy Gerard przechodzi przez zimne drzwi, pomalowane na ciemnobrązowy kolor i gdzieniegdzie oszpecone niezbyt przyjemnymi dla oka napisami, dotykając ich lodowatej powierzchni równie zmarzniętą dłonią, uśmiecha się do siebie na myśl, iż tylko kilkanaście szarych stopni dzieli go od Franka. A gdy już pnie się w górę po kamiennych schodach, nakrapianych miejscami maleńkimi, jasnymi punkcikami, musi uważać, aby nie przewrócić się z podekscytowania. Odnosi wrażenie, że stanowczo zbyt długo nie widział swojego ukochanego, mimo że zegarek na jego prawym nadgarstku twierdzi, iż od ich ostatniego spotkania minęło zaledwie osiem godzin. Dziwne. Umysł często płata Gerardowi przeróżne figle i zdarzają się takie chwile, kiedy Way boi się samego siebie oraz tych wszystkich poplątanych, niekiedy fałszywych informacji w swojej głowie. Ale nie przy Franku oczywiście. Frank go kocha i opiekuje się nim. Umysł Gerarda to wie, dlatego przy Franku nigdy nie robi swojemu właścicielowi żadnych złudnych żartów.
Otwierając drzwi ich wspólnego mieszkania, jak zwykle za pomocą radosnego okrzyku informuje Franka, że jest już w domu. Nie przejmując się zbytnio tym, iż oprócz Iero prawdopodobnie wie teraz o tym także kilku mieszkających na tym samym piętrze sąsiadów, Gerard wchodzi do korytarza zalanego przyjemnym półmrokiem i niedbałym ruchem zamyka drzwi wejściowe, które wydają z siebie grzeczny trzask. Nie trudzi się z dotknięciem białego pstryczka, jaśniejącego na tle poszarzałej ściany. Buty oraz kurtkę ściąga w towarzystwie ciemności, która przygląda mu się z wątpliwym zaciekawieniem, jakby milcząco chciała mu przekazać jakieś nieciekawe wieści. Way przez chwilę odnosi wrażenie, że otacza go jakaś zła aura, której niewidzialnego pyłu nie da się strzepnąć ze swoich ramion, ale wystarcza jeden głębszy oddech, aby odepchnął od siebie wszystkie dziwne wrażenia. Ignoruje więc ową bezkształtną zawiłość, czyhającą na niego buntowniczo nawet we wnętrzu własnego domu, i czym prędzej opuszcza powierzchnię niewielkiego, kwadratowego przedpokoju, przebiegając wzrokiem po wiszących na ścianie, kwiatowych malowidłach oprawionych w delikatne ramki wykonane z jasnego drewna, a także po niewielkiej szafce w podobnym kolorze, na której leżą porzucone w nieładzie kartki zapisane cienkim pismem Franka, niedziałające już długopisy, kilka poobgryzanych przy końcach ołówków. Zanim wchodzi do kuchni, co jest jego powszednim rytuałem zaraz po powrocie z pracy, dotyka ręką włosów, machinalnie je poprawiając.
Way, stawiając powolnie kolejny, pewny krok na zimnych płytkach, które w całkiem niezły sposób radzą sobie z zakrywaniem brzydoty chowającej się pod spodem podłogi, wyobraża sobie, że kiedy za chwilę przekroczy próg kuchni, najpierw ujrzy drobne ciało, ulokowane na jednym z dwóch krzeseł stojących po przeciwnych stronach małego stołu. Ciało chorobliwie wręcz blade, pochylone w zamyślonej pustce nad jakimś zwyczajnym, chłodnym już kubkiem, zupełnie jak gdyby Frank spędził w tym miejscu już przeszło kilka dobrych lat, w ciągu których jeszcze nie zdążył podjąć jakiejś wyraźnie istotnej decyzji. Zapewne Gerard uśmiechnie się ciepło, a razem z tym uśmiechem do pachnącej kuchni wpadnie przez okno kilka promieni zimowego słońca. Rozłożą się one prosto na stole, przy którym siedzi Frank, zupełnie jakby dobrze wiedziały, iż ten człowiek zasługuje nawet na hołd składany przez samo słońce. Jest taki dobry.
Zamyślony mężczyzna, po raz kolejny nieświadomym ruchem odgarniając za ucho swe sięgające za kark, czarne włosy, wreszcie przekracza próg pomieszczenia. Na raz w jego oczy rzuca się kilka ułożonych równo obok siebie, białych szafek kuchennych, niezbyt okazale prezentujących się na tle równie jasnej ściany. Zimne powietrze unosi się ze schludnością ponad wszystkimi przedmiotami. I po raz kolejny tego dnia Gerard odnosi niepokojące wrażenie, że coś jest nie tak. Nie wie dlaczego pozwala złym myślom przeniknąć wgłąb swojego umysłu, ale, cóż, to się dzieje i Way zaczyna się bać.
Gerard daje sobie moment na uregulowanie spłyconego oddechu i przynajmniej częściowe odnalezienie się pośród kłębka chaosu. Jeszcze raz patrzy wokół, ignorując niespokojną aurę, która toczy się leniwymi ruchami przez powierzchnię wszystkich przedmiotów stojących w przejrzystej kuchni. Jeszcze raz dostrzega te chłodne szafki, ustawione obok siebie w idealnym rzędzie i odnosi paranoiczne wręcz wrażenie, że one żyją. Oddychają refleksyjnie dokładnie tym samym powietrzem, co on, tkwią w bezruchu dla niepoznaki, milczą uparcie, nie chcąc zdradzić na swój temat prawdy, która stanowi zapobiegliwy sekret dla całej ludzkości. Czuwają, obserwują swe losowe otoczenie z zawsze taką samą oziębłością. I widzą to wszystko, co czyni Gerarda złym człowiekiem, a Franka dobrym. Wiedzą, że Way nie zasługuje na miłość tak pięknej osoby i Gerard, który bez słowa wierzy głęboko w swoją beznadziejność, wykonuje gwałtowny ruch głową, jak gdyby z drugiej strony chciałby jeszcze ostatkami sił wyszarpnąć się tym okropnym myślom. Ale nikt nie jest w stanie odwrócić się tyłem do prawdy i wkrótce Way czuje bezwzględne palce zwątpienia ciągną jego żołądek w kierunku gardła, namawiając do zwrotu śniadania, które udało mu się przełknąć więcej niż osiem godzin temu.
W oczach Gerarda tkwi palące poczucie własnej porażki, która teraz objawia się w mokrej, słonej postaci, osiadającej na brzegu zdziwionych ślepi. Wykonuje nagły krok w tył niczym wariat, do którego głowy wpada nagle całe mnóstwo paranoicznych myśli, nie podejmując próby okiełznania ich w jakiś najbardziej błahy sposób. Dlaczego właśnie teraz, tak nagle, zdaje sobie sprawę z tego wszystkiego? Dlaczego to nie mogło wydarzyć się jutro, za tydzień, za miesiąc, nawet za okrągły rok albo całą wieczność, jaką on spędziłby w rozkosznym poczuciu, iż jednak nie jest tak bardzo beznadziejny, jak wszyscy zawsze go przekonywali? Dlaczego? Co z nim nie w porządku?...
Gerard czuje się tak źle, że niespodziewanie staje mu przed oczami dwa razy więcej rzędów szafek niż powinien widzieć normalnie. Wykonuje jeszcze jeden chybotliwy krok do tyłu, z dala od wnętrza kuchni, która w tym momencie jest miejscem najgorszym z najgorszych. Świat kołysze się w śmieszny sposób na boki, nawet gdy Way chwyta białymi dłońmi ścianę, która akurat tego dnia drży niespokojnie i wykonuje całą swoją powierzchnią krzywe fale, zamiast stać spokojnie na swoim miejscu. Cały świat przeciwko jemu jednemu.
Gdzie jest Frank?
Kiedy Way przykłada lodowatą dłoń do swojego rozgrzanego czoła - z wahaniem, zupełnie jakby bał się dotknąć własnej skóry w obawie przed nagłym ożywieniem mieszkającego pod nią potwora - zauważa, że prócz tych wszystkich złowrogo bujających się do przodu i do tyłu mebli, w kuchni nie ma już nic. Jest jasna, przejrzysta podłoga, od której odbija się słabe światło żarówki, są równie mdłe, gładkie ściany, pociągające w falujący schemat wszystkie inne przedmioty znajdujące się w zasięgu wzroku Gerarda, są także krzesła, stojące w nieładzie przy smutnym stole, dwa czarne talerze w poszarzałym zlewie. Ale nic więcej.
Choć rozgląda się panicznie na boki, nie zauważa Franka.
Gorączkowo nabiera do płuc powietrza, mrugając powiekami. Przeciera je szybko dłońmi i jeszcze raz obrzuca wzrokiem kuchnię, która tym razem wydaje mu się mniej rozkołysana oraz bardziej rzeczywista, jednak nic się nie dzieje. Miejsce przy stole, jakie zwykł zajmować Frank, nadal jest puste, a nieopodal nie znajduje się żaden kubek z niedopitą kawą, talerz ze stanowiącymi pamiątkę po niedawnym posiłku, kilkoma okruszkami ani jakakolwiek gazeta czy książka - nic, co mogłoby rzeczywiście wskazywać na to, iż Frank jest w pobliżu i jak co dzień czeka na powrót Gerarda z pracy, by powitać go krótkim, cudownym pocałunkiem.
A więc gdzie on jest? Czy to możliwe, aby o tej porze przesiadywał w pokoju dziennym albo sypialni? Czyżby poczuł się źle, kiedy Gerard był poza domem? A może... może już wie?
Mężczyzna wycofuje się z kuchni i podąża w kierunku ciasnego korytarza, drży z lęku oraz chłodu, gdy dotyka stopami zimnych płytek, jakimi została wyłożona podłoga. Czuje zimno, ale już przechodzi mu ochota na schowanie się całkowicie pod ciemnym kocem albo zagrzebanie pod kołdrą ze spojrzeniem wlepionym w jasne okno, z którego szyb artystyczny mróz urządził sobie płótno do malowania. Gerard myśli teraz, iż jedyną rzeczą, jaka mogłaby go ocieplić, jest uśmiech Franka.
- Frankie? - ciche, przestraszone pytanie odbija się prześmiewczo od ścian wąskiego, ciemnego korytarza i Gerard marszczy ze zmartwieniem brwi, gdy nie słyszy żadnej odpowiedzi. Ma nadzieję na jakieś zaspane mruknięcie albo jakikolwiek inny znak życia, który wprowadziłby choć trochę spokoju do bijącego szybko oraz mocno serca Way'a. Rozgląda się on przez chwilę dookoła, jakby chcąc wyłapać ślady milczącej obecności Franka spośród najbliższego otoczenia, ale jedyną rzeczą, jaką dostrzega, są poszarzałe ściany i wiszące na niej, tanie oraz mało kreatywne obrazy, które uparł się kupić kiedyś Frank. Dla Gerarda zawsze były one beznadziejne i przy każdej okazji spoglądał w ich stronę pogardliwie, chcąc w ten sposób dać im do zrozumienia jak mało wartości zawierają, jednak w tym momencie brązowe oczy Waya błyszczą ze strachu oraz wzruszenia. Co, jeśli te obrazy widziały Franka? Co, jeśli dobrze wiedzą gdzie i po co teraz się ukrywa, ale nigdy, przenigdy mu nie powiedzą ze względu na to, z jaką wyniosłością Way traktował je przez ostatnie siedem lat? Co, jeśli smutne oczy oraz wilgotne usta Franka i Gerarda już nigdy się nie spotkają?
Och, Boże, co on najlepszego narobił?
Cofa się ponownie w kierunku przedpokoju, czując na swoim karku zimny oddech poczucia winy, które zbliża się do niego coraz bardziej i bardziej, ze wszystkich stron otaczając jego słabe ciało tak ciasno, iż Gerard wreszcie czuje, że on oraz jego beznadziejność są zbyt ogromni jak na to maleńkie pomieszczenie, że zaraz wspólnie uda im się rozsadzić od wewnątrz jego ściany, że wszystko nagle rozpadnie się za sprawą jego istnienia, uniesie się na kilkanaście metrów w górę, po czym opadnie z ogromnym łoskotem na dół, rujnując najbliższe bloki, mieszkania, sklepy, place zabaw, ulice, samochody, chodniki i ludzi. Katastrofa, która została zapisana gdzieś pośrodku tej plątaniny w umyśle Way'a, ma aż tak silne oraz toksyczne działanie. Jest niewyobrażalnie wielka.
Gerard stwierdza w myślach, że potrzebuje pomocy. Musi o nią kogoś poprosić. Telefonicznie. Gdyby tylko mógł, zapewne zadzwoniłby do Franka. Wie, iż wystarczyłoby kilka słów wymamrotanych z przestrachem do słuchawki telefonu, by Iero ciepłym głosem poradził, aby Gerard się uspokoił, odetchnął, przygotował sobie kubek ulubionej herbaty (jest w najwyższej szafce, trzeciej od lewej strony, a cytryna leży w koszyku obok mikrofalówki), usiadł w fotelu w pokoju dziennym oraz pomyślał o tym, że Frank kocha go najmocniej na świecie i dlatego Gerard nie ma jakichkolwiek powodów do obaw, bowiem cokolwiek na niego czyha, Frank to zniszczy. Tak by powiedział, choć w zasadzie zlepek jego wszystkich słów wcale nie musiałby formować się w coś tak pięknego oraz pocieszającego, ponieważ samo brzmienie jego głosu uspokoiłoby Way'a. Właściwie Iero mógłby mówić o czymś całkowicie nieinteresującym oraz beznadziejnym, a Gerard i tak po kilku sekundach usiadłby z ostatnim ciężkim westchnieniem pod ścianą, zamknąłby oczy, pochylił głowę, opierając czoło o swoje złączone kolana, i tylko myślałby o tym, jak wiele Frank dla niego znaczy, jak bardzo kocha go za to, że zawsze tkwi gdzieś tam dla niego w takich chwilach, że potrafi go uspokoić, że jest tak cudownie idealny, że istnieje.
A jednak tym razem czuje, iż nie może zadzwonić akurat do niego. Umysł podpowiada mu, że nie będzie mu dane usłyszyć tego pięknego głosu, że tym razem Iero nie odbierze, że nie powie wszystkich tych rzeczy, które mówił zawsze. W jakiś sposób Gerard wie, iż coś takiego już stało się wcześniej. Chociaż to niemożliwe. Oczywiście, że nie.
Gdzie jest Frank? Dlaczego go tutaj nie ma? Ile to już czasu minęło odkąd ostatni raz Gerard go widział? Kiedy wróci?
Gerard decyduje, że Mikey może to wiedzieć. On zawsze wszystko wie. Jest przecież jego bratem, drugą osobą na świecie, która go znosi i choć trochę kocha, a więc Gerard ma nadzieję, że Mikey się nie zdenerwuje. Po prostu musi teraz coś zrobić, usłyszeć czyjś głos, dowiedzieć się gdzie jest Frank.
Podnosi słuchawkę stojącego na niskiej szafce telefonu i otwiera notatnik położony obok na pierwszej stronie, szuka numeru brata pośród kilku pierwszych. Nie zna na pamięć żadnego dłuższego ciągu liczb, nie wie dlaczego. Nawet jeśli stara się zapamiętać, zawsze dziwnym trafem ulatniają się one z jego głowy i już nigdy z powrotem do niej nie wpadają. To mogłoby wydawać się mu niepokojące, ale trwa od tak dawna, iż Gerard przestał się już tym przejmować. Być może był to jego błąd.
Way drżącymi palcami wykręca numer brata dwa razy - za pierwszym się pomylił i musiał odłożyć słuchawkę, jeśli nie chciał dodzwonić się do złej osoby. Upewniwszy się, iż za drugim podejściem nie popełnia żadnego błędu, stoi bez ruchu i czeka, wstrzymując oddech i mocno przyciskając słuchawkę do ucha, w którym już po chwili zaczyna odczuwać ból. Nie zwraca na to uwagi. Jest zajęty liczeniem urywanych sygnałów oraz pilnowaniem tego, by nie rozpłakać się akurat w tym momencie. Nie chce, aby histeryczny szloch był pierwszą rzeczą, jaką usłyszy Mikey po podniesieniu słuchawki swojego telefonu, o ile w ogóle raczy to zrobić.
Po trzecim sygnale ktoś odbiera:
- Słucham? - głos brata jest odległy i znużony, zupełnie jak gdyby swoim telefonem Gerard wybudził go z jakiejś popołudniowej drzemki. Mimo to starszy Way cieszy się, że słuchawki nie podniosła Alicia, i że może teraz usłyszeć głos swojego młodszego braciszka. Tęsknota szarpie jego sercem i Gerard dopiero teraz zastanawia się nad tym, kiedy ostatni raz rozmawiał z Mikey'em. Nie pamięta.
- Mikey. To ja, Gerard - mówi szybko i jest zaskoczony tym, iż jego własny głos brzmi tak spokojnie. Jest z tego zadowolony, chociaż strach cały czas szumi mu w głowie. Nie chce na starcie zmartwić Mikey'ego. Wie, że jego braciszek jest dobry oraz troskliwy; wie jak bardzo się wszystkim przejmuje.
- Cześć, Gerard - mówi miękko, jakby poprzez te dwa słowa chciał ciepło przytulić swojego brata na przywitanie, choć na chwilę objąć go ciasno swoimi ramionami, bladą dłonią troskliwie dotknąć jego pofarbowanych na ciemny kolor włosów. - Co słychać?
Gerard wypuszcza z płuc powietrze. Kocha swojego brata i nie chce go w żaden sposób martwić, ale odnosi wrażenie, że nie wytrzyma chociażby kolejnych dziesięciu sekund spędzonych w tym niepokoju, który niedawno go opanował, a więc postanawia być bezpośredni.
- Nie ma Franka - odpowiada z lękiem i natychmiast czuje, jak w jego gardle rośnie to znajome uczucie, blokada, która uniemożliwia mu kontynuowanie wypowiedzi normalnym tonem głosu, bez rozpłakania się. Gerard musi zacząć szeptać, aby nie dać pokazać po sobie, jak bardzo nagłe zniknięcie Franka złamało go oraz przestraszyło: - Ja... nie wiem co się z nim dzieje. Po prostu... przyszedłem do domu i go tam nie było. Nadal nie ma. Nie wiem gdzie jest. Ja...
Nagle zatyka usta wolną dłonią, tą, którą nie trzyma słuchawki, aby nie pozwolić żałosnemu szlochowi na wydostanie się spomiędzy drżących warg. Łzy przerażenia napływają do piwnych oczu, bo cała ta sytuacja jest taka dezorientująca, a Franka nie ma obok. Serce tłucze się w klatce piersiowej Gerarda tak mocno. Jego bicie jest jedynym dźwiękiem, jaki Way może teraz usłyszeć. Mikey milczy.
Mężczyzna potrzebuje kilku sekund na to, by jego oddech się unormował, a jego oczy zostały stopniowo osuszone. Przez ten czas Mikey się nie rozłącza, ale Gerard wcale nie czuje się z tego powodu lepiej. Odnosi wrażenie, iż tym telefonem w pewien sposób zawiódł oraz rozzłościł swojego brata. Ale nie wie dlaczego. Nie wie dlaczego.
- M-Mikey? - pyta cicho, dociskając usta do słuchawki, zupełnie jakby nie chciał, aby żadnego z padających słów nie pochwyciły otaczające go ze wszystkich czterech stron, złośliwe ściany. Nie czuje się bezpiecznie. Nie chce tu być bez Franka. - Jesteś tam? Braciszku? Przepraszam, jeśli ci przeszkodziłem... Nie chciałem. Mikey, nie wiem co się dzieje. Frank... Frank zawsze tu był. A teraz go nie ma. Martwię się. W-wiesz coś? - Gerard błaga w myślach, by tym razem jego brat odpowiedział. Cisza po drugiej stronie jest taka nieznośna. Utwierdza go w przekonaniu, iż jest rzecz, którą zrobił źle. Rzecz, przez którą Michael go nienawidzi, a Frank od niego odszedł. Rzecz, której nie pamięta.
- Gerard... - mówi wreszcie cicho, z westchnieniem. - Czy wziąłeś dzisiaj tabletki?
To pytanie go dezorientuje. Przez moment milczy, marszcząc brwi i zastanawiając się o co chodzi Mikey'emu, ale nic nie przychodzi mu na myśl, więc po prostu rezygnuje. Czasami jego brat pyta o tak niezrozumiałe rzeczy, że później Gerard długo zastanawia się, czy wszystko u niego porządku. Martwi się o swojego małego braciszka.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz, to jest...
- A wczoraj? Brałeś wczoraj tabletki?
Gerard trochę się denerwuje. Mimo iż wyraźnie słyszy zatroskanie oraz rozgorączkowanie w głosie swojego brata, w żaden sposób nie może pozbyć się ze swojego umysłu irytacji. Odnosi bowiem wrażenie, iż Michael w ogóle go nie słucha i przez to czuje się taki... nieważny. Zirytowany. Złości go myśl, że jego brat w obliczu takiej sytuacji zadaje bardzo bezsensowne pytania.
- Mikey, Frank zniknął, rozumiesz?! Frank zniknął, a ja nie wiem nawet dokąd poszedł, byłem tu sam i się bałem, więc zadzwoniłem do ciebie, bo sądziłem, że potrafiłbyś mi pomóc go znaleźć, ale ty... nawet... ja... nie wiem... to... - Gerard plącze się. Sam nie rozumie słów, które wypływają spomiędzy jego warg. Jest rozgoryczony. Nie wie, w którym dokładnie momencie jego lęk oraz smutek przekształciły się w rozdrażnienie, ale to się stało i teraz nie ma pojęcia co zrobić z tą całą złością, która gromadzi się wewnątrz niego. Nie wie gdzie jest odpowiednie miejsce, aby ją wyrzucić. Chciałby teraz mocno trzasnąć słuchawką o podłogę, a później uderzyć całym swoim ciałem w ścianę i dać upust tej złości. Ale Mikey mu na to nie pozwala.
- W porządku, braciszku - mówi nagle, a ciepło jego głosu wstrząsa ciałem starszego Way'a, łagodząc jego złość. Stara się oddychać równomiernie, przeczesuje dłonią swoje przydługie, ciemne włosy, przymyka powieki. - Uspokój się. Będę u ciebie za pół godziny. Znajdziemy Franka, dobrze? - pyta cierpliwie, a Gerard czuje, jak mięknie mu serce.
Znajdziemy Franka... Znajdziemy Franka... Znajdziemy Franka...
- Tak - szepta, zamykając oczy i nienaturalnie garbiąc się nad małym stolikiem, jak gdyby chciał schować między swoimi ramionami poczucie winy, które unosi się gdzieś obok niego, niewidzialne. Wstydzi się za siebie oraz za swój nagły wybuch, wstydzi się za to, że przez chwilę myślał, iż nawet Michael jest przeciwko niego. Jak coś takiego w ogóle mogło przemknąć przez jego umysł? To przecież Mikey, to jego mały braciszek. Mogą na siebie liczyć, zawsze są razem, ufają sobie nawzajem. Znajdą Franka. Wszystko będzie dobrze. - Przepraszam, Mikey - mówi cicho zrezygnowanym głosem, choć wie, że przecież on się na niego nie gniewa. Kocha Gerarda bezwarunkowo, zawsze jest gdzieś tam, aby go wesprzeć, gotowy zrobić dla niego tyle ogromnych rzeczy, o jakie starszy Way nigdy nie śmiałby prosić, bo wie, że Michael zasługuje na normalne, spokojne życie, że poświęca za dużo, przychodząc na każde jego wezwanie, na każdy najmniejszy atak histerii. Znosi to wszystko bez słowa, bo nie przerażają go nagłe wybuchy Gerarda, jego krzyki, płacz oraz nieuzasadniony strach, przyzwyczaił się do tego wszystkiego i... Gerard czuje się jeszcze gorzej. Mikey nie powinien przyzwyczajać się do takich rzeczy. Gerard powinien być dobrym bratem.
- Za niedługo będę. Trzymaj się.
Jeszcze przez chwilę milczą, aż wreszcie w jednej chwili odkładają słuchawki. Nogi uginają się pod Way'em i jego ogromnym poczuciem winy, zmuszając do przykucnięcia na podłodze, a on nie potrafi nie poddać się swojej bezsilności.
Nie ma Franka. Gerard nie ma czego się trzymać.
Ojeju, ojeju, ojeju!
OdpowiedzUsuńWow, nie wiem, od czego zacząć!
Może od bardziej przyziemnych spraw, że bardzo podoba mi się Wasz szablon. Jest uroczy i świetnie wykonany :).
Co zaś do treści...jestem pod ogromnym wrażeniem. Droga Emko, wydaje mi się, że kiedyś ci mówiłam, jak świetny styl pisania posiadasz. Tym jednym rozdziałem doskonale to potwierdzasz. Twoja składnia i dobór słów są...no po prostu piękne. I bardzo oryginalne. Jeśli chodzi o fabułę, to już czuję, że pokocham to short story. Gdy w grę wchodzą tabletki/choroby psychiczne i pokrewne rzeczy, Kot jest zawsze chętny do czytania :). Mam nadzieję, że Wasza współpraca będzie owocna i wena będzie zawsze wam sprzyjać. Czekam na więcej!
xoxo Kot
Po chwili wytchnienia, czas zebrać swoje myśli i skonstruować jakiś konkretny komentarz, prawda? Wydawać by się mogło, że to coś prostego, nie wymagającego jakichś wielkich umiejętności czy talentów. Zwyczajne wyrażenie swojej opinii i tyle. Więc dlaczego jest mi teraz tak trudno zebrać swoje myśli i złożyć je w jedną składną wypowiedź?
OdpowiedzUsuńCóż, biorę więc kolejny głęboki oddech i postaram się jakoś uporządkować wszystko to, co chciałabym napisać.
Twój styl pisania... Głęboki, niesamowicie wciągający, pełen emocji, zapełniony opisami. Wręcz niesamowity i jeden z lepszych, jakie widziałam pośród ff, zwłaszcza dotyczącego MCR. Piszesz właśnie tak, jak lubię - dużo o emocjach i dużo o tym, co dla innych jest raczej czymś niegodnym uwagi, czyli o, mogłoby się wydawać, szczegółach. Możesz mieć pewność, że jeszcze tutaj wrócę. Chociażby tylko po to, aby zaczytać się w Twoim stylu, ładnym doborze słów i zajmujących opisach.
Fabuła pierwszej części jak na razie nie ujawnia dużo, jednak już przy wstępnym akapicie można dobrze poczuć klimat, w jakim obracać się będzie cała napisana przez Ciebie historia. Chyba że szykujesz dla nas jakiś niespodziewany zwrot akcji, choć jakoś nie czuję, żeby to było to. Po przeczytaniu tego, co nam na początek zaserwowałaś, przypuszczam, że nie będzie to dla mnie opowiadanie nudne, a raczej wymagające spokoju oraz cierpliwości. Od razu poczułam, że nie da się go czytać szybko. Jest to tekst, przy którym trzeba posiedzieć, poczytać z uwagą, aby dostrzec wszystko, co ze sobą niesie. Jeden z moich ulubionych rodzajów opowiadań.
Co do błędów, dostrzegłam ich niewiele, ale to może przez to, że aż tak bardzo skupiłam się na treści. Mimo to nie uważam, żeby znajdowało się ich w tekście jakoś porażająco dużo i były to raczej zwykłe niedopatrzenia niż coś szczególnie poważnego.
Cieszę się, że nareszcie pojawił się ktoś nowy, dzięki komu będę miała nad czym przysiąść i poczytać, ponieważ ostatnio bardzo mi tego brakuje. Piszcie, dziewczyny, zdecydowanie nie ominę żadnego nowego posta.
Znając siebie, kiedy zaczynałam miałam zamiar napisać coś jeszcze, lecz jak zwykle przypomni mi się to dopiero po jakimś czasie, więc postaram się uzupełnić swoje myśli następnym razem. A teraz idę schować się pod kołdrę i rozpaczać nad tym, czemu nie potrafię pisać tak samo dobrze.
xx
PS. Nie wiem, czy to tylko u mnie, ale pomimo tego, iż szablon jest ładny, część z postem przesuwa się w prawo i zamiast mieścić się pod stronami, znajduje się z boku, przez co po lewej połowie ekranu (zaraz pod stronami) jest pustka, widać jedynie brązowe tło, a dopiero po prawej stronie wyświetla mi się post. Może to coś z kodami szablonu, a może to tylko mój komputer. Tak czy siak, daję znać na wszelki wypadek.