To stało się pewnej niedzieli, kiedy Mikey Way odwiedził swojego brata oraz jego narzeczonego w godzinach popołudniowych, jak to miał w zwyczaju robić w niedziele. Nie lubił tych spotkań (prawdę mówiąc, nie lubił niczego, co było związane z Gerardem), ale musiał na nie chodzić, ponieważ gdy tego nie robił, otrzymywał pełne gróźb telefony od Donny, która rozczulała się nad tym, jak bardzo swoim zachowaniem krzywdził jej starszego (i lepszego) syna. A więc czy miał taką ochotę, czy nie, jeśli chciał nie spędzać Bożego Narodzenia samotnie, musiał brać w tej szopce udział.
Został przywitany bardzo wylewnie, jak zwykle. Gerard od zawsze na początku ściskał go i całował w policzek, a zaledwie się odwracał, prowadząc brata wgłąb domu, Mikey wycierał oślinioną skórę (bo kto wie, co te usta robiły jeszcze pięć minut temu?) i zastanawiał się czy spryciarz miał w tym wszystkim jakiś ukryty cel. Gerard był bowiem bardzo dziwny. Z jednej strony zatruwał młodszemu Way'owi życie na wszystkie możliwe sposoby, racząc go każdego dnia obrzydliwymi nowinkami ze swojego pożycia seksualnego, a z drugiej strony zachowywał się tak, jakby naprawdę go kochał. Mikey nie bardzo rozumiał o co w tym wszystkim chodziło, ale cała sprawa była podejrzana.
W każdym razie, poprowadził go do kuchni, gdzie na jednym z krzeseł siedział już Frank, zwijający niedzielną gazetę w rulon i rzucający swojemu przyszłemu szwagrowi chłodne "cześć", jak zwykle. Mikey nawet się nie przejął. Pewnie gdyby Iero pewnego dnia przywitał go w cieplejszy sposób i nie kierował w jego stronę tego okropnego spojrzenia, Way spadłby z klifu swojego poukładanego życia i jego umysł byłby już do końca sparaliżowany. Czy coś równie dramatycznego.
- Dzisiaj przyrządzam spaghetti z tuńczykiem! - oświadczył zadowolony Gerard, podchodząc do kuchenki, aby przemieszać jedną z gotujących się rzeczy. Mikey zdobył się na najbardziej entuzjastyczną reakcję - pokiwał głową z pozornie zainteresowanym wyrazem twarzy i... tak, to by było na tyle. Bądź co bądź, był naprawdę wdzięczny swojemu bratu, że nie próbował po raz kolejny przyrządzić tego dziwacznego, chemicznego jedzenia z proszku, które, jak twierdził, sprowadzał specjalnie z Japonii, i które wyglądało jak posiłek przygotowany dla lalek na specjalny podwieczorek (w jaki zostały również zaangażowane filiżanki wielkości korka do wanny). To był chyba jedyny raz, kiedy on i Frank rzucili sobie pełne przerażenia spojrzenia i nawiązali chwilową, kryzysową przyjaźń w niedoli. Prawdę mówiąc, Mikey dziwił się, że udało im się po tym posiłku przeżyć.
Way westchnął, rozglądając się po kuchni uważnie. To znaczy, nie zbyt uważnie, bo to już kiedyś przyniosło trochę złych rezultatów i zabrało sto dolarów na dwie wizyty u terapeuty. Powiedzmy, że Mikey rozglądnął się średnio uważnie. Wystarczająco, aby zauważyć znaczące zmiany i wystarczająco, by puścić mimo uwagi wszystkie niepokojące szczegóły.
Zmarszczył brwi, zauważając coś niecodziennego.
Pod ścianą stał biały regał. Regał jak regał, nic specjalnego. W większości zapełniony książkami kucharskimi (jakie inne książki mogłyby przydać się im w kuchni? Och, chwila... Mikey jednak nie chciał wiedzieć) i jakimiś mniej używanymi przyprawami. Co tu dużo mówić - Gerard był całkiem dobrym kucharzem. Oczywiście wtedy, kiedy nie kazał nikomu jeść sproszkowanych, japońskich pulpecików czy wykwitnie ułożonego w foremce ryżu z kawałkami plastelinowego groszku. Ale tamtego dnia... tamtego dnia na jednej z półek było coś jeszcze.
Mikey podszedł bliżej, przyglądając się wymyślnemu przedmiotowi i ostatecznie biorąc go do rąk. To było coś na kształt skórzanej, zwyczajnej obróżki z przyczepioną na środku, czerwoną kulką o średnich rozmiarach. Way patrzył zdziwiony, obracając przedmiot w swoich dłoniach. To go zastanawiało. Naprawdę, naprawdę zastanawiało.
Czyżby Gerard i Frank... Nie, to przecież mało możliwe. Ale jednak... wszystko na to wskazywało, tak? Nie, nie, nie ma mowy. Chociaż... może?
Postanowił po prostu zapytać.
- Gerard?
Brat odwrócił się na pytający ton głosu. Jego spokojny wyraz twarzy zmienił się na przerażony, kiedy popatrzył na przedmiot, który Mikey trzymał w rękach. Otworzył usta i zbladł gwałtownie, niczym ciocia Stacey wtedy, kiedy sześcioletni Mikey znalazł klucz do jej wiecznie zamkniętego pokoju o czarnych drzwiach, i kiedy potem opowiadał mamie o tym, jak znalazł tam dużo "śmiesznych żaróweczek i napraaaawdę dużych korali". W dodatku rzucał spanikowane spojrzenia Frankowi, który natomiast wyglądał tak spokojnie, jak Donna, gdy dziesięć lat później tłumaczyła mu, że "kochanie, to były dilda i kulki analne". Mikey zmarszczył brwi, wyczuwając, że coś nie grało, ale nijak tego nie skomentował.
- Mówiliście poważnie o tym, że kupujecie psa? - zapytał, machając wymyślną obrożą w powietrzu.
Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie - Frank zakrztusił się własną śliną, wydając z siebie dźwięk, który przypominał Mikey'emu coś na kształt kwiku wydawanego przez głodną świnię, a Gerardowi oczy niemalże wyszły z orbit, najwyraźniej zaburzając jego poczucie równowagi, bo biedaczek zachwiał się tak, że gdyby nie podparł się stojącego nieopodal krzesła, pewnie skończyłby z guzem na głowie. Młodszy Way zmarszczył brwi i już, już otwierał usta, aby dodać coś jeszcze, ale Gerard rzucił się ku niemu z rozpaczliwym krzykiem.
- TAK! Tak! Jasne, że mówiliśmy poważnie! - potwierdzał, entuzjastycznie kiwając głową. Jego twarz z powrotem nabierała żywych kolorów. - Kupiliśmy psa. Ma na imię, eee? Jak ma na imię, Frank? Pimpek! - Klasnął w dłonie i pokiwał głową jeszcze gwałtowniej. Mikey spojrzał na niego jak na wariata. Czyżby przedawkował swoje tabletki na potencję? - Właśnie, Pimpek. Gdzieś tu jest. Pimpek, chodź tutaj pieseczku... - W tym momencie zagwizdał i poklepał się po kolanach. Frank schował twarz w dłoniach, trzęsąc się na całym ciele. Cholera, o co chodziło? - Ojej, nie ma go. Musiał wyjść na zewnątrz. - Gerard wzruszył ramionami ze smutnym wyrazem twarzy, a potem poprawił nerwowo krzesło, które przed chwilą tak gwałtownie naruszył. Mikey, z twarzą jakby właśnie poczuł kiszonkę swojej matki, patrzył raz na niego, raz na Franka, który kulił się na swoim krześle, trzęsąc się jeszcze bardziej histerycznie. Nie miał pojęcia co tutaj właściwie się działo. Czy to przez tę obrożę? Uniósł ją bliżej swoich oczu, aby dokładniej się jej przyjrzeć.
- Daj mi to! - wykrzyknął Gerard i rzucił się do przodu, wyrywając przedmiot z rąk swojego brata. Boże, co za świrus! - To jego ulubiona obroża. Nie mieliśmy pojęcia gdzie się podziała. Dzięki, Mikey.
Wyszedł z pomieszczenia, w jednej ręce trzymając tę dziwaczną obrożę, a drugą przeczesując swoje czerwone włosy z westchnięciem, którego pozazdrościłby mu umierający na krzyżu Chrystus. Mikey stał na środku jak kompletny kretyn, nie wiedząc co ze sobą zrobić, a Frank... Frank już nie mógł się powstrzymać. Ryknął śmiechem na całą kuchnię, odchylając się do tyłu na krześle i z radości prawie z niego spadając. Nie uspokoiło go nawet trzepnięcie, którym Gerard obdarował jego głupi łeb, kiedy wracał do swoich garnków, już bez obroży zaginionego Pimpka. Blondyn patrzył na to wszystko, dogłębnie zszokowany.
- Z czego się śmiejesz, Iero?
Ale Frank tylko pokręcił głową i końcem rękawa czarnej koszuli przetarł kąciki oczu, w których zdążyło zebrać się kilka łez. Mikey westchnął z nostalgią.
Biedny Pimpek. Żeby trafić do takiego domu...
Genialne! Chociaż to dopiero drugi rozdział, to zdecydowanie jest to jedno z moich ulubionych opowiadań. Śmieszne, ale nie głupkowate. Jest Frerard ale nie jest najważniejszym wątkiem. Uwielbiam twoje smutne shoty jak nic innego ale świetnie sprawdzasz się (sprawdzacie) także w tego typu tworach.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele rozdziałów, nad którymi będę się mogła tak strasznie zachwycać.
Czemu dopiero teraz zobaczyłam, że jest nowy rozdział ;__; Jestem rozczarowana sobą i tym, że nikt mi nie powiedział, okej :c
OdpowiedzUsuńPrzechodząc do rozdziału... jestem tak zachwycona tym opowiadaniem! Zawsze poprawia mi się humor, gdy go czytam <3 Moja poprzedniczka ma całkowitą rację, pojawia się Frerard, całość jest bardzo zabawna, ale nie głupia, a to bardzo ważne. Weny! ♡
28 year-old Software Consultant Bevon McGeever, hailing from McCreary enjoys watching movies like Cold Turkey and Model building. Took a trip to Historic Centre of Salvador de Bahia and drives a XC60. przeczytaj ten post tutaj
OdpowiedzUsuńpomoc prawna rzeszow
OdpowiedzUsuń